30 grudnia 2017

realny realizm


Olbrzymi, metalicznie połyskujący w słońcu statek, zacumował do portu. W tafli granatowej wody odbijały się promienie słońca. Tego dnia temperatura pozwalała wygenerować jedną myśl w głowie - przyszło piękne, prawdziwe lato. Zapachy ryb wymieszane z wonią rozgrzanego betonu i metalu unosiły się w letnim powietrzu. Z każdym podmuchem morskiej bryzy uwydatniały coraz bardziej, jakby chciały przypomnieć wszystkim dookoła, że znajdują się nad morzem. Stała wpatrzona w dal. Szukała punktu zaczepienia, choć jednej maleńkiej kropki, na której można skupić uwagę. Oczy błądziły po horyzoncie, nie znajdując niczego konkretnego. Gdzie jest koniec?  Przelatująca nad głową mewa, wybiła z rytmu myśli. Ktoś nagle krzyknął, jakieś dziecko przebiegło przed oczami.. Dal stała się tak bliska, na wyciągnięcie ręki. Zdała sobie sprawę, że cień rzucany przez tony stali, stworzył coś w rodzaju parasola chroniącego przed słońcem. Mrówka przy gigancie - pomyślała. Głęboki wdech, krótka myśl. Wróciła do dali. Źrenice nieruchomo wbite w latarnie morską. Majestatyczna, wynurzająca się wprost z tafli nieokiełznanej wody. Naznaczona licznymi sztormami była niczym nieustraszony strażnik mocy. Tekstura pokazywała wyraźnie, że żywioły jej nie oszczędzały. Liczne bruzdy i wyżłobienia dodawały wielkości. Była niczym granica oddzielająca strefę niebieską wody i nieba. Chwila zapatrzenia. Aparat wiszący na szyi przypomniał swym ciężarem, że należy przecież uchwycić ten moment. Przystawiła do oka, spojrzała przez wizjer. Dźwięk migawki odleciał echem z lepkim powietrzem. Uśmiechnęła się do swoich myśli. Wiedziała już, że jest to jedno z lepszych ujęć, jakie przydarzyło się jej, w swoim dotychczasowym dorobku fotografa amatora. Jak dobrze, że mamy możliwość zatrzymywania chwil za pomocą fotografii. Ile takowych uleciałoby z naszej pamięci po kilku może kilkunastu latach.. Stała jeszcze krótki moment, pozwalając promieniom słońca pomalować twarz na złoty kolor. Ciepło rozeszło się po wszystkich zakamarkach duszy. Nasycona tym momentem, tą radością, która choć skrywana gdzieś głęboko w środku, dodawała blasku chwili. Ruszyła lekkim krokiem w poszukiwaniu kolejnych cudów natury.

(…)




P.S ponieważ nie wszystkim udało się wyhodować oponkę w czasie świąt, dlatego u słodkiej kuchty oponki w rzeczy samej ;) pora zakasać rękawy! 

Happy New Year
eM.

27 grudnia 2017

esja

Krajobraz zza szyby pędzącego pociągu zmieniał swoje barwy. Deszcz wystukiwał na szybach kroplami melodie, które rysowały obrazy niewiadomych zdarzeń. W głowie burza myśli. Delikatny świst nowoczesnej maszyny nie burzył porządku tej chwili, wręcz przeciwnie, pozwalał myślom płynąć w niewiadomym kierunku. Zawieszała się zwykle w takich momentach. W pędzie mijających sekund, kilometrów których licznik narastał z każdym kolejnym zarysem drzew, umiała chwycić chwilę. Droga zdawała się nie mieć końca. Płaskość pejzaży usypiała i zastanawiała zarazem. W uszach dźwięki starego fortepianu, ktoś wystukiwał melodie, które dodawały koloru światu. Rozmyte odbicie w brudnej szybie, zniekształcało dosadnie twarz. Czy to jej wizerunek?
Odtwarzana w kółko ta sama melodia.
Za każdym razem inny świat widziany tymi samymi oczami.
Podróż będąca zatrzymaniem. Przewrotność. Przecież podróż to droga. Szukanie celu, prawdy, szukanie tożsamości.. tutaj w całej swej rozpiętości swoiste zatrzymanie chwili.
Za dużo koloru w tych oczach. Tej melodii.
Za mało wyobraźni dla dźwięków.
(…)




18 grudnia 2017

war is over

Zamaszystym krokiem weszłam w świąteczny tydzień. Już od soboty pachnie w domu piernikowe ciasto. Aura wielkiego zamieszania roznosi się w każdym kącie. Jest to męczące i zarazem przyjemne. Śnieg leniwie spadając z nieba, droczy się chyba z nami, chcąc pokazać, że nie zawsze grudzień wygląda tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. Ale to nic! Nie dajmy się zwariować. Lubię wyzwania, szczególnie te kulinarne, więc postanowiłam powalczyć o rację. I tak oto powstały pierniczki. Jak co roku, poświęcam im sporo cennego czasu. I choć za każdym razem kończę zmęczona tą zabawą, to muszę przyznać, że i z uśmiechem na ustach. Każdy ma coś w sobie z dziecka, a świąteczne wypieki, szczególnie te ciastkowe, są idealnym pretekstem, żeby móc zamienić się w brzdąca.  

Poniżej może ułamek procenta, ilości wyprodukowanych przeze mnie pierniczków. 
Choinek w tym lesie wiele...


Merry Xmas everyone! 🎄🌟

eM. 


14 grudnia 2017

cudzoziemka w raju kobiet

Grudzień zawsze pachnie pomarańczą. Czternasty dzień ostatniego miesiąca, tego jakże dziwnego roku, upłynął pod znakiem cytrusowych smaków. Po dość wczesnym przebudzeniu, poranku owianym niebem w kolorze piekielnych otchłani, do głowy wpadła myśl, żeby zrobić coś, czego zapach i smak przywołuje dziecięce wspomnienia. Koniec roku to nie tylko przewijanie dni, niczym taśmy w kasecie magnetofonowej. Kręcąc usilnie dopatrujemy się rzeczy i zdarzeń, które były albo bardzo chcieliśmy, żeby miały miejsce. Grudzień to także szukanie w pamięci świąt przeszłych. Odnajdywanie w nich dziecięcych radości. Chwil ulotnych, które jak maleńkie rysy na sercu, zostawiły pamiątki do końca życia. Mikołaj przecież zawsze przynosił coś pysznego. Pomiędzy słodkościami nie mogło zabraknąć pomarańczy! O jakże dobre skojarzenie dzieciństwa. Postanowiłam dzisiaj odgrzebać uśmiechy tamtych dni, przywołując zapach domowego dżemu pomarańczowego. 



Można zrobić tarte z takim smakowitym wypełnieniem lub jako dodatek do porannych croissant'ów. Można też zastosować do bułeczek maślanych lub zwyczajnie na kanapkę!
Możliwości jest mnóstwo.

Wybór należy do Ciebie! :)

eM.

07 grudnia 2017

obserwatorium


„(…)Olbrzymie kałuże w podziurawionej solidnie nawierzchni, zostawiały na butach wyraźne ślady czegoś w rodzaju brei. Odciski, niczym dowody w sprawie zbierane ze szczególną dbałością, z każdym kolejnym krokiem tworzyły jakąś nieokreśloną historię. Droga przemierzana co dzień, niezliczone ilości mikrośladów, które składały się w jedną bardzo uwierającą w serce całość. Starała się pokonywać dystans najszybciej jak się da. Bywały dni, że z delikatnym uśmiechem satysfakcji brnęła do celu, były też takie, w których gorycz piekła mocno, dając odczucie wielkiego bólu. Ileż człowiek musi zrobić w swoim życiu śladów na ścieżkach wydeptywanych codziennie, ile zabrudzeń pozostawia każdy najmniejszy posuwisty krok, który nadaje rytm tykającym sekundom, w zegarkach codziennych wydarzeń.  Powietrze pachniało czystym dymem, czyli dymem w rzeczy samej. Pora grudniowa miała to do siebie, że wraz z cząstkami niezbędnego do życia powietrza, spieszący nie wiadomo dokąd przechodnie, delektowali się smakiem wszelkiej maści cząstek niedopalonych w kominach szarych obywateli kraju. Zima.. pomyślała zerkając ukradkiem na siny kolor nieba. Wszystko wydawało się jakieś wyblakłe. Opatuleni po uszy, zderzający z prędkości ludzie mieli miny, jakby za karę przyszło im żyć. Zima.. przecież to tylko zima, a obraz codzienności odmieniony, jakby na każdego spadło milion nieszczęść. Zastanowiła się chwilę, czy to aby jej spojrzenie jest już tak wyblakłe, czy może faktycznie paleta barw, jaką serwował grudzień jest bardzo monochromatyczna. Zatrzymana w biegu ulicznych zdarzeń, w lekkim pośpiechu niezałatwionych spraw, postanowiła jednak na chwilę wcisnąć stop.

Krok za krokiem. Coraz większe połacie mokrego śniegu zamiast dodawać mocy, dodawały pewności, że forma niestety już nie ta. Pochylenie, które zdawało się nie mieć końca, zmuszało do ogromnej dawki wysiłku. Ból. To jakby ktoś postanowił przez całą drogę wkręcać najdłuższą i najgrubszą z możliwych śrub wprost do kości, robiąc to najwolniej jak tylko się da, używając przy tym swoich wszystkich sił. Zagryzała zęby. Z każdym podniesieniem stopy wmawiając sobie, że nie ma żadnego bólu, jest tylko czysta biel i ogromna radość z możliwości wychodzenia stromą ścieżką. Kilometrów przybywało. Zacierane ostrym powietrzem uderzenia bólu, rykoszetem uderzały co jakiś czas. Pokonując kolejne kilometry dystansu, zastanawiała się na co komu takie umartwianie… Gdzie jest sens skazywania się na olbrzymią dawkę cierpienia fizycznego, o skali którego nikt nie zdawał sobie sprawy. Ale ten uwierający ją ból dodawał tylko pewności, że każdy pokonany dodatkowo kilometr jest dowodem na to, że nie ma rzeczy niemożliwych i wszystko w życiu jest do przejścia. Wiedziała doskonale, że forsowne wspinanie obciążające stawy jest dla niej zabójstwem. Po kilkudziesięciu kilometrach takiej trasy, ze łzami w oczach dobijała do celu. Było w tym swego rodzaju umocnienie duszy.

Miliony migających świateł samochodów spieszących, jakby ten dzień miał być ostatnim,  oślepiały w półmroku  spojrzenie. Jakiś wielki szklany budynek, który odbijał dość wyraźnie jej posturę. Zawahała się w biegu, cofnęła krok. Przystanęła by spojrzeć na obraz zimowej osoby. Oczy skrzące w odbiciu szyby nie były ani smutne ani wesołe. Po prostu były. Dwie może trzy sekundy zatrzymania, a przez głowę przeleciał film ostatnich kilku tysięcy godzin życia. Tęsknota za tym co było i za tym co będzie. Tęsknota za niczym. Po prostu tęsknota.

Jedno słowo, które malowało twarz w odbiciu szklanej wystawy sklepowej.(…)”

04 grudnia 2017

H.a.a.p.y

Czasem w zimie przychodzi lato. Dzień dobry w grudniu, troszeczkę popołudniu. Udałam się wczoraj na wycieczkę w poszukiwaniu zimy, a tu się okazało, że zima zrobiła psikusa i przyszła podczas mojej nieobecności. Zrobiło się świątecznie i Mikołajowo. Teraz już nie będzie miał żadnej wymówki, że warunków do przejażdżki saniami nie ma albo takie inne, o których nawet nie chcę słyszeć. Zabieram się do zrobienia ciasta na piernik, tylko strasznie opornie mi to idzie... jakoś specjalnie nie miałam dotychczas ochoty na zagniatanie tego aromatycznego ciasta. Może podświadomie odkładam ten moment, żeby  świąteczne zapachy zagościły w domu troszkę później. Dwie dobre wiadomości na początku nowego tygodnia i jakoś lepiej się żyje. Czasem przypadkowe spotkanie jest powodem do noszenia uśmiechu, w te coraz mniej szare dni.



Chyba jednak zrobię piernikowe ciasto....

:)

eM.

29 listopada 2017

układ sił


Ostatni miesiąc roku puka nieznośnie do drzwi.  Wypatruje ukradkiem przez wizjer, nie chcąc zdradzić, że stoję tuż za nimi, ciekawa tego co przyniesie. Sporo energii, siły do działania. Usłyszane w radio last christmas wywołało kolejną dawkę śmiechu. Mikołaj już co prawda pisał, żebym była gotowa bo nadciąga, ale żeby last christmas jeszcze przed nim ? Miliony migających światełek, sztucznie rozpylone zapachy, które mają za zadanie przywoływać wspomnienia minionych świąt. To wszystko serwują nam na każdym kroku, jeszcze dobrze nie przekroczywszy granicy ostatniej karty kalendarza. Śmiać się czy płakać? Sami nakręcamy zegary zdarzeń. Zamiast delektować się każdym dniem, przyspieszamy kroku, jakby bojąc się, że coś nas minie, że nie zdążymy zobaczyć kolejnego. Zachłanni i chciwi. Chcemy mieć, być, posiadać.



Tymczasem tu i teraz.... 



eM.




27 listopada 2017

galop

Szare listopady wbijają w ziemie swoim ciężarem. Powietrze nasycone milionem cząstek, których zapach i smak przyprawiają o mdłości. Chce się lata. Najszybciej, jak to możliwe. Teleportacja byłaby zbawieniem duszy i ciała. Tymczasem cuda zdarzają się tak rzadko, że jedyne co nam pozostało to pogodzić się z losem i wbić sobie do głowy, że przecież jest pięknie. Szarość tak dumnie brzmi... tylko w momentach, kiedy uświadamiamy sobie, że życie przecież krótkie i należy troszczyć się o najdrobniejsze sekundy chwil. 

Jakiś spokój wewnątrz. Porządek świata dotychczas zburzonego. Doskonała forma. Krok za krokiem i robi się jaśniej i jaśniej. Jakie to szczęście, że witamina D wzmocniła odporność. Czy to możliwe, że podziałała na wszystkie strefy zagrożenia organizmu ?

lekkość.

eM.

20 listopada 2017

wszystko jest na sprzedaż

Szarlotka w nietypowym wydaniu. Taka mnie dziś naszła ochota, żeby zrobić coś pysznego. Krótkie rozeznanie lodówkowych zapasów i jest. Zajęło dosłownie kilkanaście minut, no może troszkę więcej biorąc pod uwagę czas pieczenia, ale warto było. Bałagan w kuchni nieziemski, trochę zamieszania i można delektować się smakiem prażonych jabłek z dodatkiem nuty pomarańczy. Żeby nie było tak całkiem nudno, posypka z prażonego crunchy. Naprawdę smakuje ciekawie. A że listopad nie zaprasza specjalnie do bliższych kontaktów z naturą, czy nie przyjemniej jest usiąść z dużym kubkiem pysznej herbaty, w połączeniu z taką szarlotką i ciekawą lekturą, dobry nastrój gwarantowany.



Dni uciekają coraz szybciej. Nawet nie wiem kiedy, a już połowa listopada. Tak się zagapiłam strasznie, że oczywiście nadal nie zrobiłam ciasta na piernik świąteczny. Chyba w tym roku będzie nieco oszukany, ale jak znam życie i tak smak będzie równie niepowtarzalny, co ten wyleżany zgodnie z harmonogramem. Mikołaj już dzwonił i pytał, czy ciasteczka będą jak zwykle czekały w znanym mu miejscu, cóż miałam powiedzieć... czego się nie robi, dla odwiedzin starego dziada, który jaki by nie był, przyniesie zawsze coś fajnego.

Ostatnimi czasy rzadziej tu zaglądam, no może zaglądam dość często, ale nie zostawiam po sobie żadnego śladu. Obiecuję, że się poprawię. Postanowienie przed noworoczne ;) Postaram się też pichcić nieco więcej. Chociaż smak się nieco wyostrzył, słodkości nigdy za wiele. Poza tym listopad nie nastraja do pisania, więc odpuszczam elaboraty. 

Zaskoczcie Mikołaja i Wy! 

eM. 

05 listopada 2017

i want to know what love is


"(...)Szary i ponury świat za oknem. Listopad jako jeden z dotkliwszych wrzodów na dwunastnicy roku, jak mawiał słynny klasyk. Daje się to odczuć. Coraz mniej kolorów na drzewach, coraz więcej mgły, która swą mrocznością dodaje powagi końcówce roku. Odliczanie, powolne przesuwanie się po datach w kalendarzu. Mimo to czas pędzi nieubłaganie. Znowu rozliczanie się ze swoich myśli i czynów. Znowu ta sama kalkulacja i bilansowanie zysków i strat. Kilka ciosów zadanych ostrym słowem i jakoś inaczej się żyje. Mówią, że słowa ranią najbardziej, prawda. Mówią, ze czasem lepiej się dwa razy zastanowić zanim wypowie się te, których już cofnąć się nie da. Waga ich mocy jest niesamowita. Szczególnie jeśli trafiają bardzo głęboko w pamięć i serce. Człowiek utwierdzony  w przekonaniu , że świat jest czarno – biały uczy się każdego dnia, że jest pełen kolorów, może nie takich jak byśmy chcieli. Czasem ta paleta jest ciężka do akceptacji dla naszego oka. Bywa, że swym kolorytem gubimy ostrość widzenia. Jedno jest pewne. Każdy dzień uczy znosić i akceptować pewne racje i byty. Szczerość jest ważna. W stosunku do ludzi nam bliskich jakże cenna. Jednak czasami  właśnie w obliczu starcia z tymi bliskimi, lepiej skłamać niż wyjawić prawdę, która w swym brzmieniu może zaboleć okropnie. 

Nowy dzień przywitał cudownym wschodem słońca. Pomarańczowo – różowe smugi na jeszcze nie do końca rozjaśnionym błękicie, malowały niczym najlepszy artysta pejzaż, na który chciało się patrzeć bez końca. Podniosła żaluzje, by w ciemnej i nieco zimnej jeszcze po nocy kuchni, napawać się tym widokiem. Pomyślała, że w swoim domu chce mieć kuchnie od strony wschodniej, by każdego poranka móc cieszyć oko cudem natury, jakim z pewnością był wschód słońca. Popijała powolnie gorącą kawę, która swoim aromatem dodawała jeszcze większej uciechy. Zatrzymane kadry, moment wygodny i ciepły w odczuciu. Ciepło wewnętrzne, które rozpływało się wraz z powolnie płynącą krwią w żyłach. Nostalgia. Ale i radość. Zadowolenie, że ma szansę przeżyć takie poranki, jak ten. Niebywałe, jak szybko czas uzdrawia chore dusze. Jak tykające sekundy, w których pośpiesznie żyjemy, odnajdują nasze ścieżki i wskazują drogi.

Słońce świeciło prosto w twarz. Kroczyła powolnie otulona zielonym, grubym szalem. Mrużąc oczy starała się spojrzeć centralnie w jeden oślepiający ją punkt. Ten dzień zwiastuje początek zimy- pomyślała. Mimo, że termometry wskazują nieco więcej niż minus pięć i słońce swoimi promieniami zaprasza do obcowania z nim, to policzki smagane wiatrem pokazywały wyraźnie, że oto nadchodzi zima (...)" 



Listopadów ciąg dalszy.

eM.

01 listopada 2017

Dobry moment


„(….)

Dźwięk uderzenia opuszków palców w klawisze starego fortepianu. Powtarzający się rytm melodii, chropowaty głos. Kilka pierwszych akordów i rodzące się w głowie pytanie. Ułamek sekundy, natychmiast znaleziona odpowiedz lokuje się gdzieś w zakamarkach umysłu. Zrozumiała.  Wreszcie zrozumiała, że jest szarym tłem, zlewającym się z szarością za oknem.  Niezauważalna. Niewidzialna. Wydawać by się mogło, że dotychczas zaznaczana dobitnie obecność nasunie jasną myśl, ustawi w odpowiedniej kolejności wszelkie ważne i mniej ważne rzeczy w czyimś życiu. Ale była niewidzialna. Zabolało. Ukuło mocno w samo centrum najważniejszego mięśnia ludzkiego ciała. Jedno zdanie, okrutne w swym brzmieniu, spowodowało chwilowe zatrzymanie akcji serca. Pewnie była to mikrosekunda lub nawet mniej. Sekunda podzielona na mikro części, z których jedna dała wyraźny znak niedotlenienia mózgu. Efektem była luka, w luce znaleziona odpowiedz na trudne i zagadkowe pytanie, które od długiego czasu siedziało, nie dając spokoju.  Najpierw żal.  Nogi niczym z waty, ugięły się pod jej ciężarem. Ale nim zdążyła się zorientować co się stało, w tym prawie niezauważalnym momencie, jakaś siła postawiła ją do pionu. Jest silna. Piekielnie silna. Pewna siebie, zna bardzo dobrze swoją wartość. Nie daje tak łatwo rzucać się na kolana. Zawsze gotowa do walki. Kiedy dostaje policzek, nie nadstawia drugiego.  W tej niepoliczalnie krótkiej chwili ustawiła swój system wartości w należytym porządku.

Całodzienne opady rzęsistego deszczu, niczym zimny prysznic oczyściły atmosferę.  W głowie niesamowity porządek, spokój, którego tak dawno nie było. Spogląda w lustro i widzi znowu tą samą, zadowoloną z życia osobę. Tak ma być.  Tak właśnie ma wyglądać to odbicie po drugiej stronie szyby. (…)”





dzień dobry w listopadach.
eM.

23 października 2017

bije dzwon

Sobotnie krzątanie się po kuchni, nie przyniosło żadnych owoców w postaci słodkości na stole. Nie dałam za wygraną. Nie poddaje się tak łatwo. Ciągle gdzieś w zakamarach umysłu rodził się pomysł na małe co nieco. Czekolada zakupiona kilka dni temu w sklepie, z przeświadczeniem, że jest moją ulubioną białą, przydała się dzisiaj w kulinarnych fanaberiach. Tak oto powstały muffunki na bazie mąki z płatków owsianych z dodatkiem banana, czekolady ( niestety nie białej, jak się okazało) i orzechów włoskich. Pamiętam czasy, kiedy muffiny gościły na domowym stole dość często, wszystko za sprawą mojego bzika na ich punkcie. Jako, że dawno już zapomniane, postanowiłam przypomnieć sobie ich smak na nowo. Tym razem w nieco innej formie, zresztą jakże smacznej. Od razu się przyznam, że zrobiłam wszystko na przysłowiowe oko. Co mi w duszy grało, wrzuciłam do miski i wymieszałam. Wyszły puszyste, okropnie słodkie i aromatyczne. 

Poniżej prezentuje w formie, która całkowicie oddaje mój stan umysłu, jeśli idzie o kucharzenie :)


Już się przyznam, że mam pomysł na kolejne nowości słodkości! Niebawem ujrzą światło dzienne, tymczasem cieszcie się pochmurną aurą za oknem :P 

eM.


21 października 2017

heart of gold

Szarość świata za oknem dodaje nostalgii temu dniu. Jeszcze, jak sobie człowiek uświadomi, że tak naprawdę jest na samym końcu pobożnej listy życzeń, to już zupełnie nie chce się nic. Szukam w głowie pomysłu na ciasto. Od samego rana, przyznam szczerze. Nie oświeciło mnie do tej pory, może to znak, żebym nie piekła nic. Dzisiaj widocznie nie mój kulinarny dzień. Oprócz pomysłu na coś słodkiego, w głowie tysiące myśli. Gdyby zliczyć ilość reakcji fizykochemicznych, które mają miejsce gdzieś pomiędzy zwojami mózgowymi, pewnie zabrakłoby miejsca w pamięci, żeby to zsumować. Ciągle nie znajduje odpowiedzi na ważne pytania. Mam wiele pomysłów gdzie ich szukać, chyba boje się trochę udać w miejsca, gdzie mogą się znaleźć.
Czasami nie warto się starać. Mówią, że zawsze warto się starać. Ale nauczona doświadczeniem, mogę śmiało powiedzieć, że czasem jednak nie warto. Być na końcu łańcucha pobożnych życzeń.... Nikt przecież nie chce być ostatni. Żyć w świadomości, że jest się pierwszym, to coś. Zachłannie, ale czy nie jest tak, że każdy z nas jest po trosze zachłannym obywatelem świata. Chcemy żyć pełnią życia, korzystać z niego i brać tyle, ile się da. Dlaczego więc nie być na pierwszym miejscu pobożnych życzeń?
Im więcej dni upływa, tym częściej przecieram oczy ze zdumienia. Jasność umysłu, okrytego wielką obawą i niepewnością. Aż dziwne, że jeszcze chce się tak wiele.


Wpis bardzo osobisty.
eM.

19 października 2017

how deep is your love

Dyniowy to zwykle kolor przewodni miesiąca października. Pomarańczowy szał opanował niemal wszystko. Zaczynając od kuchennych darów jesieni, kończąc na opadających delikatnie w rytm wiatru, złotych liści. Nie mogło zabraknąć tego szału i w mojej kuchni. Przyznam się szczerze, że pomarańczowy to jeden z tych kolorów, które lubię i które jakoś pozytywnie wpływają na moje samopoczucie. Jeśli związać go z czymś zjadliwym i smacznym na dodatek, to już w ogóle mówimy o totalnym szale. Tak więc pomarańczowo kwitnie mój świat. Była zupa krem z dyni, ciasto dyniowe i na koniec dip dyniowy. Wszystko bardzo smaczne, niezwykle aromatyczne i rozgrzewające, czyli takie, jakie powinny być potrawy na jesienne popołudnia. Ten ostatni robiony po raz pierwszy. Przepis znaleziony w czeluściach Internetu, finalnie jednak miksowany z głowy...

Wyszedł przepyszny! Kolorem oczywiście przyciąga wzrok, zapachem kusi by go spróbować. Kiedy już podrażni kubki smakowe, odsłania swoje najlepsze walory smakowe. Delikatny w konsystencji i bardzo wyrazisty w smaku. Ostry, aromatyczny. Po prostu jesienny. Idealny do czosnkowych grzanek, lub jako dodatek do nachos.





Polecam się
eM.


12 października 2017

chocolate

Jeśli idzie o kwestie słodkości, nie trzeba mi nic powtarzać dwa razy. Moje myśli też zwykle potrafią sterować moimi dłońmi. Ciasta, ciasteczka .. wszystko to przygotowuje się niezwykle szybko od momentu, kiedy pomysł zrodzi się w głowie. Brownie fasolowe. Z dużą ilością czekoladowego smaku i zapachu. Niskokaloryczne, wysokobiałkowe i bardzo smaczne! Pokusiłam się tym razem o zrobienie ciasta fit. Nie zawsze przecież trzeba sporządzać kaloryczne i pełne cukru pyszności. Można też równie słodko i smakowicie zajadać się czymś, co nie doda dodatkowych centymetrów w pasie i nie tylko ;) Tak, jak wspomniano w przepisie, z którego skorzystałam, najlepiej smakuje na drugi dzień. Dziś właśnie tak smakuje!




Orzechy mają być dodatkową porcją pozytywnych myśli w jesienne popołudnie! Kawałeczki czekolady wewnątrz sprawiają, że czekoladowy nastrój ogarnia w każdym calu, a żurawina przełamuje smaki. To był bardzo dobry i smaczny pomysł na czwartkowy, jakże szybki dzień. Znowu przypomniałam sobie, że jednak jest coś co bezwarunkowo sprawia mi ogromnie wiele radości. W czym czuje się jak ryba w wodzie, chociaż wolę stąpanie po stabilnym gruncie. Może pomysł, który gdzieś tam nieustannie krąży w moich myślach, nie jest jednak do końca tak szalony i niemożliwy do realizacji... ? Kto wie! :)

Wieczór trochę wietrzny, być może przywieje jakieś zmiany...
Niech Wam tańczą kolorowe liście na wietrze!

eM.



10 października 2017

Back to You

W powietrzu unosi się powoli zapach zimy. Mrożące cząsteczki powietrza otulają po trosze zmarznięte nosy. Szalik poszedł w ruch. Znowu grzeje miejsce przy szyi. W końcu to jego ulubione. Pora przeziębień. Dopadło i mnie. Październikowe szklące spojrzenie, które sugeruje przechodniom na ulicy, żeby przypadkiem nie zbliżali się na krok. Czapka jeszcze leżakuje na dnie szuflady. Może to jednak dobry moment, żeby zajęła swoje przeznaczone miejsce, na głowie! Troszkę opuściłam się w swoich obowiązkach słodkiej kuchty. To wszystko za sprawą delikatnego bałaganu w czasie. Dni upływały zbyt szybko. Nie bardzo potrafiłam się odnaleźć. W tym całym zamieszaniu zapomniałam, że kuchnia to przecież najwłaściwsze miejsce, po którym lubię się poruszać. Zakupiłam składniki, więc w najbliższych dniach czekoladowe szaleństwo. Nic bardziej nie dodaje uśmiechu, jak dobre czekoladowe słodkości. Postaram się coś wyczarować. Co prawda nie mam czarodziejskiej różdżki, ale być może wystarczą do tego sprawne ręce i dobre chęci. Sama jestem ciekawa, czy po takiej przerwie cokolwiek dobrego zagości na stole.

Tymczasem grzejcie się dobrą malinową herbatą lub nalewką, jak kto woli :) Każdy przecież ma swój sprawdzony sposób na rozgrzanie!

Rumianych policzków!

eM.

30 września 2017

Kiedy tylko spojrzę


Chwilowy brak powietrza. Odcięcie dostępu tlenu, w ilości odpowiadającej normalnemu rytmowi serca. Wysiłek balansujący na granicy życia i śmierci. Może to zbyt duża wilgotność powietrza, może zbyt słabe przygotowanie fizyczne. Wydolnościowo nie była mistrzem świata. Umiała za to wyśmienicie panować nad swoją głową. Raz postawiona  stopa musiała przekroczyć linię mety. Podejście w początkowej fazie monotonne. Niekończące się wzniesienie, które swoją długością przyprawiało o zawroty głowy. To te momenty, kiedy czujesz jak krew odpływa Ci od mózgu, oczy zachodzą mgłą i nieprzyjemne uczucie mdłości wciska stop. Nie ma siły iść dalej. Kilka minut przerwy, kilka głębokich wdechów, zwolnienie blokady umysłu. Nogi same niosą krok za krokiem do celu. Uwielbiała te momenty. Te maleńkie chwile, kiedy pytała się samej siebie, po co się aż tak forsować ? Gdzie w tym wszystkim przyjemność. Odpowiedź znajdowała się na szczycie. Kamienista droga. Przewyższenie, które niczym wodospad, spływało potem u pana mijającego ją na ścieżce, krokiem nieco szybszym. Jakby ścigał się sam ze sobą. Krótkie spojrzenie, osłupienie, jakiś rodzaj podziwu. Każdy pokonuje te kamienie tak, jak potrafi. Na szczycie tłum. Morze ludzi, których gwar, śmiech i ogólne poruszenie zakłócało spokój tego miejsca. Nie było ciszy, która z każdym kolejnym stopniem kilkaset metrów niżej, wprawiała w stan nostalgii. Wszędzie unosił się zapach lasu. Jesień swoimi kolorami dodawała uroku temu miejscu. Kontrasty. Zieleń, pomarańcz i błękit nieba. Łańcuchy okalające grań, miały być pomocną dłonią dla najbardziej przerażonych. Metalicznym połyskiem, skrzyły się w słońcu. Jeden bardzo krótki moment. Dość śliskie stopnie, trzeba było użyć siły, sprytu i zachować zimną krew. Lubiła ten moment. Uwielbiała stan, kiedy poziom adrenaliny i strachu niebezpiecznie wzrastał. Było w tym coś niemożliwego do opisania. Dodawało pewności siebie.

Ktoś na błękicie nieba, poszukiwał nieustannie dobrego wiatru. Noszony podmuchem, zwracał na siebie uwagę. Choć raz wznieść się wysoko. Dać nieść się wiatrowi, pozwolić mu sterować biegiem chwili. Ciekawe doświadczenie.

Nieustanna obserwacja otoczenia.  Jest tyle dobrych momentów, na których warto skupiać uwagę.


eM.

23 września 2017

dusk till dawn

Wrzesień powoli dobiega końca. Nadzieja na złotą jesień odeszła równie szybko, jak przyszła. Być może lepiej nie czekać czasem na lepsze dni, może trzeba brać z każdego to, co daje nam najlepsze i najgorsze też. Umieć kolekcjonować w sobie dobre momenty. Znajdywać miejsca specjalne, gdzieś w zakamarkach duszy na ich przechowanie. Rozkładanie na atomy poszczególnych zdarzeń, czasem nawet minut życia, jest niezwykle pożerającym zajęciem. Analiza każdego przypadku daje poczucie rozbicia. Emocjonalnej huśtawki, która co rusz wynosi najpierw wysoko w dobre nastroje, chwile uniesień, po to tylko, żeby za chwile w tempie błyskawicznym sprowadzić na ziemię. Ten moment kiedy stopy w pędzie dotykają ziemi. Kiedy rozweselona twarz, pełna radości i szczęścia, w chwili zapomnienia została brutalnie w ułamku sekundy przywołana do porządku. Daje Ci szczęście. Masz je tu na dłoni. Wyciągnij swoją rękę jeśli chcesz je mieć. Tylko z każdym wyciągnięciem dłoni, oddala się ta, na której owe szczęście jest. Bałagan myśli jest nieustannym towarzyszem mojego życia. Może nie umiem przyjmować tej zwyczajności, jaką proponuje mi los. Może gdzieś podświadomie szukam wszystkiego tego, co będzie wdzierało się smutkiem i niepokojem do mojej głowy. Jeśli chodzić to tylko krętymi ścieżkami, a wspinaczka, tylko po trudnych szlakach. Apetyt na życie rośnie każdego dnia. Próbowanie różnych rzeczy otwiera kolejne drzwi. I choć ciągle powtarzam sobie, że normalność to jedyne czego w życiu można pragnąć, to doskonale wiem, że człowiek, który po pięciu minutach jest znudzony daną rzeczą, podświadomie szuka inności. Ciągle chce więcej i więcej. Pytanie tylko, jak długo będzie trwała chęć zmian i poszukiwania coraz to nowszych wrażeń.

Sobota deszczowa. Dokładanie taka sama, jak wiele innych deszczowych sobót w tym roku. Mimo, że ciągle powtarzają, że każdy dzień jest wyjątkowy i niepowtarzalny, to dobrze wiemy, że tylko my sami możemy go takim uczynić. Spoglądam nieśmiało przez krople na szybie, szukając choćby przebłysku na niebie. Szarość oplatająca wszystko dookoła jest idealną definicją tej jesieni.  Przez chwilę chce jeszcze poczuć smak lata. Przekonać się jak to było, kiedy słońce swoimi promieniami rozgrzewało śniadą cerę. Z utęsknieniem wspominam tamten czas. Lubię to robić. Szukać w pamięci uśmiechu na twarzy, wywołanego daną chwilą. To fajne. Życie kołem się toczy, więc jest szansa, że jeszcze kiedyś, te wspomnienia mogą się urzeczywistnić.
Chciałabym.

Tymczasem w kuchni tarta malinowa. Smak lata. Smak radości. Słońce na ustach i w sercu.

eM.

19 września 2017

drzwi

Ostatni nasty września. Deszcz znów wystukuje smutne melodie za oknem. Nie lubię pluchy, zimna i szarości dnia, która wprowadza w bardzo nostalgiczny nastrój. Ból głowy, ból istnienia. Jakaś beznadzieja wkradła się ukradkiem do myśli. Szukam w pośpiechu dnia, kolorowych liści i promieni słońca w nadziei, że być może pojawią się gdzieś. Tarta czekoladowa, jako dawka niezliczonej ilości szczęścia, miała być wschodzącym uśmiechem na mojej twarzy. Okazało się, że nie wszystko zawsze się udaje. Krem czekoladowy daleko odbiega od tego wymarzonego, wymyślonego specjalnie dla owej tarty. Może to ten deszcz, może stan pogodowy umysłu... Nasionka peperoncino mające dodać ostrości i wyrazistości jeszcze większej niż sam smak czekolady, jakimś cudem znalazły się w moim oku.... Wyrażenie ogień w oczach, nabrało dla mnie nowego znaczenia... nie polecam!
Znieczulam się skutecznie, co by piekielne ognie, nie zjadły mnie do reszty. Zdjęcia tarty nie zamieszczę, bo jej widok wcale nie oddaje pyszności!

:)
eM.

12 września 2017

Jaśnienie

Krem cytrynowy przygotowany kilka dni temu, wreszcie nabrał mocy prawnej. Mogłam w ten deszczowy - bardzo nie w moich klimatach - dzień, zrobić pyszną tarte cytrynową. Wtorek bez wyrazu, przeżyty zbyt szybko i zbyt rutynowo. W popołudnie wkroczyło delikatne przejaśnienie. Może to sprawa cytryny. Może gorzki smak czekolady, który dodał wyrazistości drugiemu dniu tygodnia.

Co by nie pisać, uśmiech dzisiaj to towar deficytowy.

Nie ma małych radości.

Dużych ani tyle.

Jest tarta.

eM.



10 września 2017

feelin good

Niedzielny poranek. Niebo osnute delikatną poświatą mglistych odcieni. Niby słonecznie, niby ciepło, a jesień coraz bardziej odsłania swoją kolorową twarz. W nogach prawie osiemnaście kilometrów, bez mała osiem godzin marszu i myśl w głowie, ze tylko my sami jesteśmy dla siebie ograniczeniem. Trasa miała być widokowa. Czerwone wierchy swoim kolorem przyciągają tłumy spragnionych wysiłku i uciechy dla oka. Będzie łatwo! To przecież prosty szlak. Spakowane, przygotowane do całodziennego marszu, pełne wrażeń, które towarzyszą każdej wycieczce w góry, ruszamy z miejscowości Kiry. Błękitne niebo, szum drzew i przeogromna zieleń wokół, dodają wyjątkowości temu dniu. Rozmowy biegną w różnych kierunkach, życie przecież to skarbnica tematów. Krok za krokiem przemierzamy kilometry, dość zaskakującym wydaje nam się silny wiatr. Kilkanaście minut wcześniej, pan pobierający opłaty za parking, nazwał go halnym... Halny to ciepły wiatr, pomyślała... ten był zimny, porywisty, przeszywający na wskroś. No nic.. idziemy dalej. Droga ciągnąca się w lesie, osłonięta górami nie była taka straszna. Chwila zwątpienia pojawiła się przy samym podejściu na Małołączniak ( 2096 m n.p.m.). Podchodzimy, schodzimy, podchodzimy i wychodzimy. Była to bardzo długa droga. Każdy krok, niczym krok milowy. Wiatr nie oszczędzał nikogo. Za wszelką cenę chciał przewrócić upartych piechurów w drodze na szczyt. Tam jednak trzeba mieć silny charakter. Nie dawać się chwilom zwątpienia. Nie pozwolić wytrącić z równowagi i odebrać sobie zaplanowanego celu. Strach jest czymś nie do opisania. Nie umiem jeszcze zdefiniować, tego pojęcia, ale góry za każdym razem uświadamiają, jak wiele siedzi w naszej głowie. Ile kroków po niepewnym gruncie trzeba zrobić, żeby przekonać się, ze nie ma rzeczy niemożliwych. Wczorajszy wiatr hulał ogromnie, zgubiłam wszystkie rozsądne i nierozsądne myśli. Nie było słychać nic, tylko jego świst. Z widoków też nie skorzystałyśmy. Chmury i gęsta mgła położyły czapę na wierzchołkach okolicznych szczytów. Brunatna barwa czerwonych wierchów, szczelnie schowana pod pierzyną bieli, zachęciła jedynie do tego, by tam powrócić. W prognozach zapowiadali słoneczny dzień, taki w sam raz na podziwianie widoków z poziomu dwóch tysięcy metrów nad poziomem morza. Może właśnie zostałam poddana próbie charakteru. Góry uczą konsekwencji. Raz podjętą decyzję trzeba nieść na barkach. Niezależnie od tego czy pogoda nam sprzyja, czy może jedyną myślą jaką mamy to znaleźć się w innym miejscu i czasie.. Musimy dźwigać. I zapewne najcięższym do udźwignięcia nie jest właśnie nasz bagaż, a nasza głowa, która nieustannie szuka, pyta i waha się, stawiając nas co rusz pod ścianą.
Góry mają to do siebie, że albo się je kocha albo nie widzi w nich nic szczególnego. Jeśli wychodzisz kilka godzin na szczyt, czasem w warunkach, które w głowie rodzą pytanie po co ? I każdy krok jest udowadnianiem sobie, że przecież dasz rade, że potrafisz i masz w sobie ogrom siły. To znak, że jesteś w tej pierwszej grupie ludzi.  Jedno jest pewne, targana wiatrem, myślami i ogromną chęcią przetrwania, zeszłam z powrotem na dół. Słońce pięknie ogrzewało zmęczone twarze turystów, potok górski swoją wartkością i zimną wodą orzeźwiał powietrze. Nogi trzęsły się jak galarety, bo ponad trzy godzinne schodzenie dość stromo w dół, dało im popalić. Kamień. Trzeba usiąść i złapać dobre myśli. Pierwsza, to był dobry dzień! Co lepsze ta myśl pojawia się zawsze po wielkim wysiłku, co więcej, po trudnej walce samej z sobą. Druga była taka, że ten wysiłek oczyszcza.

....

Załączam tym razem filmik, bo tylko on oddaje w malutkim stopniu to, co tam się działo pogodowo.

eM.

02 września 2017

Królowa śniegu

Obudziłam się dzisiaj na chwilę przed południem, ku swojemu zaskoczeniu nawet nie byłam zasmucona ponurą aurą za oknem. Wręcz przeciwnie. Pierwszy raz od bardzo dawna, przez moją głowę przeleciała myśl, jak to dobrze, że dziś taki pochmurny dzień. Chyba się starzeję, skoro przejawiam zachwyt nad tego typu pogodą. Ale nie o pogodzie miało być. Poniesiona wydarzeniami ostatnich tygodni, życia w ciągłym kołowrotku. Szukając choćby na chwilę czerwonego światła, którego ostatnio tak brak, postanowiłam wrócić do bycia słodką kuchtą. Na chwilę przycumować łódkę swojej wyobraźni kulinarnej, do tego jakże cennego dla mnie portu, jakim jest kuchnia. Odnalazłam się doskonale. Moja siostra, jakże doskonała w swoich kulinarnych wybrykach, była dla mnie dziś inspiracją. Zjadłam u niej dawno temu, najpyszniejszy kawałek tarty śliwkowej. Muszę przyznać bez bicia, że jest o niebo lepszą kucharką ode mnie i być może to ona powinna tutaj prowadzić zapiski kulinarne. Jednak moja zwichrzona natura, podpowiedziała mi dawno temu, aby dzielić się z Wami swoimi niedoskonałymi wypiekami, więc tak czynię. Dzisiaj nie omieszkałam jednak wspomnieć o Niej, gdyż jako młodsza siostra, czasem próbuje dorównać jej umiejętnościom. Tak właśnie powstała tarta z karmelizowaną śliwką pod pierzynką. Prażone migdały dodały nieco cieplejszej aury. Na taką pogodę jak dziś, wybór doskonały. Niedziela będzie aromatyczna. Powietrze pachnie już złotym liściem, a wiatr muska po twarzy wyraźnie dając znać, że jesień coraz bliżej. To doskonała pora na aromat śliwkowy.






eM.

29 sierpnia 2017

thinking out loud

Mijamy się każdego dnia, rzucając przelotne spojrzenia. Zatrzymane w pamięci obrazy twarzy, czasem ulotnie umykają gdzieś bardzo daleko. Nie wiem, czy jesteśmy w stanie, nawet licząc skrupulatnie, podać ile takich twarzy i spojrzeń wymieniamy w ciągu swojego życia. Jedne bardziej inne mniej wyraziste. Czasem za tą wyrazistością kryje się historia, o której nam się nawet nie śniło. Na ile zaplanowane są gdzieś bardzo daleko, te nasze spotkania, a na ile, być może zupełnie przypadkowym zbiegiem okoliczności. Dlaczego tłoczne i gwarne miejsca , są tak ciekawym punktem widokowym do analizy otaczającego nas świata. Można rozebrać życie i jego biegi na atomy. Można zastanawiać się czemu obdarzyło nas tak parszywym scenariuszem lub pławić się w przekonaniu, że to właśnie nam dostał się ten najlepszy z najlepszych, zapisany tłustym drukiem. Przestanę myśleć w kontekście analizy. Dopatrując się, być może niepotrzebnych związków i mało prawdopodobnych zbiegów okoliczności. Jeśli nie chcesz zwariować, lepiej zostaw wszystko to na swoim miejscu, bo czasem pozorne przestawienie czegoś z miejsca na miejsce, wcale nie musi przynieść zmiany biegu wydarzeń. Należy uważnie skupić się na codziennym egzystowaniu. Oddać w stu procentach temu, co nas cieszy, uspakaja lub być może podnosi poziom adrenaliny. Nie szukać drugiego dna sprawy, nie bujać w obłokach, tylko twardym, mocnym krokiem stąpać w kierunku przez nas obranym. Kiedy tego kierunku brak, dobrze rozejrzeć się dookoła i pójść tam, gdzie naszym oczom, podoba się najbardziej. Pierwsza myśl najlepsza.


Ciężko żyć, będąc emocjonalnym popieprzeńcem. Ale ten świat i dla takich przygotowany.

Muffinki orzechowo- morelowe, jako flashback dla otaczającej nas rzeczywistości. Dobrze, że sierpień dobiega powoli końca.



eM.


25 sierpnia 2017

Życie to jest teatr

Naszym życiem rządzi przypadek. Doświadczam tego nieustannie. Nieprawdopodobnym jest, jak bardzo nieoczekiwanie i oczekiwanie zarazem dzieją się poszczególne rzeczy. Odporność znowu spadła, chyba za dużo słońca w czasie wakacji. Mój organizm nie toleruje nagłych skoków temperatur, dlatego pokazuje potem, gdzie jest moje miejsce na tej ziemi... Poczułam dzisiaj zapach jesieni. Tą pierwszą, jakże charakterystyczną woń powietrza, która przynosi uśmiech i zadowolenie. Schyłek lata jest dość ciekawym zjawiskiem, szczególnie, jeśli mamy przysłowiową chwilę, żeby się troszkę zastanowić nad upływającym czasem. Wdycham każdy promień słońca, bo to dobrze na mnie działa. Za sprawą ostatnich deszczowo zimnych dni, musiałam dzisiaj przeprosić się z łóżkiem. Pozycja horyzontalna, nie ruszaj się lepiej.. cóż zdążyłam się przyzwyczaić, że jestem zależna od nastrojów mojej głowy. Pogodzona z tą sytuacją, bardzo grzecznie i z należytą dbałością o jak najszybsze postawienie się na nogi, przyswoiłam kilka specyfików. Lato... co prawda mówi nam powoli do widzenia, do jutra, lecz tak bardzo nie chcemy się z nim rozstać. W moim ogrodzie jest w ostatnim czasie, bardzo dużo malin. Ich soczysta, czerwona barwa, nasunęła pomysł na malinową chmurkę. Niech to będzie moje osobiste pożegnanie lata.

Może jesień przyniesie coś dobrego .. ? :)
Refleksyjnie ot co...
eM.

16 sierpnia 2017

Re

Okazuje się, że jeszcze wiele może człowieka w życiu zaskoczyć. Upodobanie do słonecznej aury i idących wraz z nią letnich, czasem oscylujących w bardzo wysokich zakresach temperatur, może okazać się być wyrazem skończonym. Odkąd pamiętam, z moich ust nie padły słowa negatywne pod względem upałów, aż do tegorocznych wakacji. Kiedyś musiał nadejść właśnie ten moment. Padło na miejsce urokliwe, cudowne dla oczu. Kraj wielu kontrastów, w którym błękit nieba zlewa się z turkusem morza, w którym złoto słońca synchronizuje ze złotem piasku, ale jednocześnie kraj, w którym panuje wielki chaos, zamieszanie i zasady opierające się na braku zasad. Kiedy człowiek, porusza się wśród starych kamienistych uliczek, podziwiając zarazem piękno i prostotę otoczenia, tylko temperatury dochodzące do bez mała czterdziestu stopni, są w stanie skierować myśl, ku stwierdzeniu - jest zbyt gorąco! Kilka solidnych dni, skóra w kolorze, który sugeruje tubylcom powitanie w stylu buongiorno! I człowiek od razu odkrywa na nowo siebie samego. Nie umiem odpoczywać biernie. Droga to słowo, które definiuje mnie w każdym calu. Może to czas, może po prostu wygrzebywanie ze środka swoich zakamarków tego, co w pełni daje poczucie zadowolenia i wywołuje uśmiech na twarzy.
Szukałam inspiracji kulinarnych. Nie znalazłam ich. Przynajmniej nie słodkie. Może to pogoda... może po prostu brakowało "plecaka", do którego można by je spakować, by potem było z czego czerpać.
W górach jest wszystko co kocham. Morze lubię bardzo, na zdjęciach szczególnie. Zrobiłam kilka ujęć, które będą mi przypominać, że był to piękny czas. Przypomną beztroskę i słońce obecne w każdym milimetrze skóry. Wiem też, że najlepszym towarzyszem podróży są dobre, wygodne, górskie buty
Rysy czekają. Ja jeszcze bardziej.

Zatrzymałam na chwilę czas dla tego Pana. On nawet o tym nie wie.


eM.

31 lipca 2017

miasto sZczęścia

Nie było mnie tu dawno. Dobry wieczór w ten, jakże upalny, na wskroś wakacyjny dzień. Lipiec był szalony. Przejechałam go na szóstym biegu i nawet nie wiem, kiedy dobiegł końca. Bardzo to miły i wesoły czas. Czas, w którym tylko diabelski młyn i rollercoaster były w stanie przeciwstawić się stwierdzeniu kilkulatka "się nudzę". Trzydzieści jeden dni w słonecznej aurze. Ogrom uśmiechu, śmiechu i pozytywnej energii. Od kilku dobrych lat, w całym roku, jeden miesiąc wakacji, jest tym na który czekamy z utęsknieniem każdy kolejny rok. Ten właśnie dobiegł końca... Więc zaczynamy odliczanie do kolejnego. Wspominałam już wiele razy, że góry, szczególnie te wysokie są stawianiem sobie poprzeczki pokonywanych słabości coraz wyżej. Troszkę próbowaniem siebie, otwieraniem się na to, że tylko głowa jest ograniczeniem i aż głowa jest ograniczeniem dla nas. Lipiec nasunął jeszcze refleksje, że czasem też małe dziecko, które nie ma w sobie hamulca pt. "rozwaga" może pomóc zrobić jeden krok więcej, niż byśmy się spodziewali. Ciekawe to. Dzięki temu możemy się dowiedzieć nieco więcej o sobie samych. Nie było słodkości, a jeśli już to w znanym wszystkim wydaniu. Było po włosku. Było milion pytań, na które szukałam odpowiedzi czasem dość długo i sporo ciekawych spostrzeżeń.
Słoń na patelni jest dowodem na to, że w kuchni zdarzają się cuda, szczególnie w niedzielne poranki. Podobno był smaczny, nie próbowałam, ale mina zjadacza pozwoliła stwierdzić, że na pewno taki był.
W sierpniu poczęstuje Was czymś słodkim. Może wakacje będą inspiracją do odkrywania nowych smaków.. Kto wie. Tymczasem łapcie słońce. Nie chce słyszeć, że jest za gorąco. Jest właśnie tak, jak powinno być 😊


eM.

05 lipca 2017

your soul

22:59 ciało krzyczy połóż się wreszcie spać. Każdy jego centymetr, nieustannie przypomina, że dzień był zbyt długi i zbyt męczący jednocześnie. Postanawiam ulec jego wołaniu. Lipcowe noce są wyjątkowe. Okno. Przy oknie łóżko. Rolety na szybach podniesione całkowicie, pozwalając księżycowi rozświetlać przestrzenie pokoju. Tak się składa, że o tej porze roku mam go na wyłączność. Pozwalam mu jego blaskiem, czarować w moich czterech kątach miliony frapujących mnie cieni. Przez uchylone delikatnie okno, wraz z światłem księżyca wpadają  także hałasy. Szum wiatru, szczekanie psów sąsiadów i jakiś nieokreślony dźwięk wielkich maszyn. Przez chwilę czuję się, jak w wielkiej fabryce. Jakbym znajdowała się pośród tysięcy wirujących wokół mnie elementów, nieznanych mi urządzeń. I wpada księżyc. Jego blask krzyczy mi prosto w twarz. Nie wiem, czy śpię, czy może jeszcze staram się choć na chwilę zapamiętać ten stan. Lipcowe noce. Cienie i ja. Krótka migawka, przed oczami zdjęcie by Katrin Korfmann, wypatrzone całkiem niedawno, gdzieś w zakamarkach internetu.

Jest to jedno z głośniejszych zdjęć, jakie widziałam.

eM.

02 lipca 2017

i want to break free

Lipcowy wiatr przywiał deszcz. Zdecydowanie zbyt zimno i ponuro, jak na pierwszy wakacyjny miesiąc. Zastanawiam się, czy jeszcze wrócą te czasy, kiedy wakacje były uciekaniem przed palącym słońcem i poszukiwaniem wrażeń wśród kipiących zielenią lasów i łąk. Nie mogę doczekać się swojego upragnionego urlopu. Co prawda, nie potrwa zapewne zbyt długo, ale jak mawiają, jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Wszyscy narzekali na upały, które trwały raptem kilka dni i to jeszcze z przerwami.. Dzisiaj wszyscy narzekają na zimną i szarą aurę za oknem.. My Polacy narzekanie mamy we krwi.. Ciężko nam dogodzić. Wczorajszy chłodny wieczór zachęcił mnie do pracy w kuchni. Tym oto sposobem powstało pyszne ciasto czekoladowe w wersji wakacyjnej. Odrobina szaleństwa przyda się nawet w przypadku, tego prostego wypieku.


Lubię takie kontrasty. Brzoskwiniowy aromat dodał lekkości i soczystości. To mi się podoba. Trzeba poszukiwać nowych smaków, nowych połączeń, które czasami lubią zaskakiwać. Tak samo, jak wczorajsze cudownie rozgwieżdżone niebo, które było dla mnie jednoznacznym sygnałem dla dzisiejszej pięknej pogody. Niestety, okazało się, że słońce schowało się zbyt wcześnie za kłębiastymi chmurami. Na szczęście mam ciasto. Kawałeczek puszystości od razu sprawia, że niebo wydaje się być bardziej błękitne.

eM.

28 czerwca 2017

came here for loVe

Roztapiam się. Każdy centymetr skóry na moim ciele, daje znać, że lato kipi. Uwielbiam taki czas. Wszystkie głosy dookoła mnie, wskazują, że nastał najgorszy czas, czas upałów. Dla mnie to najbardziej wyczekiwany moment lata. Zrobiłam kremówkę! Już od dawna, bo od zamierzchłych czasów tegorocznej zimy, w głowie była myśl, na zrobienie owej pyszności. Dopiero podczas ucierania kremu, doszłam do wniosku, ze chyba dzisiejsza aura nie jest najlepszym kompanem do robienia akurat takiego ciasta, cóż, jak się zaczęło to trzeba skończyć. Tak też się stało! Zrobiłam przy tym straszny bałagan, nie wiem, czy dlatego, że było mi potwornie gorąco i duszno od gotującego się kremu, kiedy nieustannie i dość szybko trzeba było mieszać, żeby miał odpowiednią konsystencję. Czy może ilość czynności wykonywanych w tym samym czasie, przerosła moje możliwości, które bądź co bądź, są całkiem pokaźne. Jutro będziemy kosztować efektów. Będę miała okazję przekonać się, czy wyszła tak samo, jak ta zrobiona dawno temu. Były takie czasy, że kremówka gościła na naszym domowym stole dość często. Chyba po prostu lubię to ciasto, szkoda tylko, że kończy się szybciej niż powstaje...
Ubiegła niedziela upłynęła pod znakiem marszu. Bez  mała dwadzieścia siedem kilometrów szlakami górskimi. Cały dzień w słońcu, pomiędzy lasami i cudnymi widokami. Zmęczenie niewyobrażalne. Pod koniec dnia, czuć było w nogach te kilometry, ale już szykuje w głowie plan na kolejne wyjście.



Kremówką podzielę się z Wami jutro. Tymczasem spacerujcie dużo, korzystajcie z pogody i pięknych widoków dookoła!

eM.

21 czerwca 2017

Summertime

Pierwszy dzień lata był inspiracją do słodkich wypieków. Jestem już na takim etapie poziomu cukru we krwi, że stwierdzenie "pierwszy dzień lata, był inspiracją do słodkich wypieków", jest swoistym rozgrzeszeniem dla poczynań słodkiej kuchty.  Moja głowa się raduje, kiedy niebo przypomina jedną wielką niebieską plamę, a ptaki za oknem grają, niczym najlepsza na świecie orkiestra. Co tu dużo mówić... lato to zdecydowanie moja pora roku. Uwielbiam żar lejący się z nieba. Nawet stopy wtapiające się w asfalt, podczas wymuszonych pieszych podróży, w celu załatwienia kilku spraw, zupełnie mi nie przeszkadzają. Czerwiec to truskawki. Czerwiec to wysokie temperatury i mnóstwo niewymuszonej radości, z tego, że jest. Wakacje już za kilka dni. To zabawne, jak czas szybko biegnie, nie tak dawno samemu przynosiło się świadectwo, w nadziei otrzymania jakiejś "nagrody" na wakacyjne szaleństwa. Dziś można jedynie usiąść i z sentymentem cofnąć się w czasie.  To też ma swój urok. Huśtawka ogrodowa to wspaniała rzecz. Podczas popołudniowego odpoczynku,  wraz z delikatnym wiatrem, przyleciała dzisiaj do mnie myśl. Jeszcze do niedawna, żyłam z przeświadczenie, że musze zrobić wiele rzeczy, być w wielu miejscach i niech przypadkiem nie ominie mnie jakaś super okazja. Każda minuta spędzania czasu, musiała być w jakiś sposób wykorzystana. Dzisiaj leżąc na tej właśnie ogrodowej huśtawce, gapiąc się w błękitne niebo, na którym nie było, nawet jednej maleńkiej chmurki, błysnęła myśl, że wcale nie trzeba żyć na dwieście procent. Że cudownie jest tak po prostu "stracić" popołudnie na nic nie robieniu, na leżeniu na huśtawce i gapieniu się w niebo. Że nic tak naprawdę się nie traci, wręcz przeciwnie, zyskuje spokój, taki wewnętrzny spokój. Było to bardzo budujące uczucie.
Puszyste muffiny z truskawkami wyskoczyły praktycznie same z piekarnika ;) długo się nie zastanawiałam, co by tu upichcić,  aby nadać jeszcze bardziej pompatyczny wyraz dwudziestemu pierwszemu dniu czerwca. Udały się! Trochę się obawiałam, jak zwykle. Najpierw namieszam w miskach, zastanawiając się usilnie, dlaczego nie trzymam się przepisu.. a potem, prawie modlę do piekarnika, żeby cokolwiek dobrego z tego wyszło. Lato mi sprzyja.
Przesyłam Wam troszkę dobrego samopoczucia o smaku truskawki.

Znalazło się też jedno serduszko, troszkę niekształtne, ale pieczone z sercem 😉


Pogodnego lata!
eM.


17 czerwca 2017

Ob La Di Ob La Da

Nie wiem, czy Wam tez się czasem zdarza, żyć chwilą obecną, będąc zupełnie obok niej. Postawić się w roli obserwatora zdarzeń, których się jest uczestnikiem. Tak zwane filmowe ujęcia, widziane oczyma. Zabawne to i zarazem dość ciekawe. Ostanie dni upływają pod znakiem dość niskich temperatur, sporej ilości opadów deszczu i delikatnych zawrotów głowy. Wszystko w znaczeniu bardzo dosłownym. Te ostatnie bynajmniej nie spowodowane spożywaniem czegoś, co może wprowadzić w stan nieznośnej lekkości bytu. Mój błędnik lubi od czasu do czasu przypomnieć kto tu rządzi. Kiedy zakręcam się, czyli staram za wszelką cenę udowodnić, że to właśnie ja, a nie on ma kontrolę nad moim życiem, z uporem maniaka robi wszystko, żeby usidlić mnie w pozycji horyzontalnej. W tej walce jestem wielkim przegranym. Jak człowiek poleży - bo nie ma innej rady, zastanowi się nad wirującym światem dookoła, to troszkę zmienia podejście do wszystkiego. Bo może czasem za dużo na raz by chciał zrobić, albo wydaje się, że sił jest co niemiara, a właściwie to chyba ich nie ma za wiele.. Ale nie o tym. Jesteśmy ludźmi zastąpionymi, chociaż łatwiej się żyje z przeświadczeniem, że nie. Świat nie zatrzyma się, kiedy postanowimy, w którymś momencie na chwilę się z niego wykluczyć. Nie mam tu na myśli strasznych losowych zdarzeń. Chociaż i te przecież wpisują się w wykluczenie. Dzisiaj, z racji na ostatnie zdarzenia zdrowotne, postanowiłam się zamienić w uczestnika - obserwatora życia codziennego. Świetne doświadczenie, domyślam się, że mało kto, w dzisiejszych realiach pędzącego dnia, ma szansę spróbować na kilka dosłownie minut wyłączyć się totalnie z uczestnictwa, będąc w tym momencie jedynie ukrytą kamerą dla pozostałych osób. Postawienie się w roli operatora filmowego, nie mającego żadnego sprzętu nagrywającego, poza swoimi oczami, dało genialne spostrzeżenie. Nie będę się dzielić tym, jakie. Trzeba spróbować stać się na chwilę operatorem kamery, filmu dokumentalnego, jaki rozgrywa się w zasięgu naszego wzroku. Spojrzenie na świat zmienia trochę zabarwienie. Zdecydowanie na żywsze kolory.

Nie upiekłam nic, z wiadomych powodów. Zbliżamy się do Dnia Taty. Myślę, że będzie to dobra okazja, żeby zapachniało w domu latem.
Dwa lata temu, kiedy jeszcze nie mianowałam siebie na Słodką Kuchtę, zrobiłam bezowo truskawkowy torcik z tej okazji.

W tym roku postaram się bardziej!

eM.

10 czerwca 2017

Strawberry Fields Forever

Rozpadało się na dobre. Ciemne chmury czaiły się od południa. Miałam cichą nadzieję, że chcą tylko przestraszyć swoją wielkością, niestety rozpanoszyły się okropnie. Ja mimo wszystko nie dawałam za wygraną. Od rana, z bólem krążącym po mięśniach, po wczorajszej bardzo aktywnej grze, starałam się znaleźć w głowie pomysł na truskawkowy szał. Udało się. Czerwiec to bez wątpienia truskawkowy miesiąc. Za ich sprawą lubię go tylko ociupinę mniej od maja. Zwykle jest to kwintesencja stereotypowego lata. Upał, zielono i błękit nieba. Teraz, kiedy piszę sobie kolejne zdania, krople deszczu odbijając się od szyby i wiatr zapraszający do tańca firankę, zwiastują raczej schyłek mojej ukochanej pory roku. Z tęsknotą myślę o lecie. Zrobiłam dwa ciasta z truskawką w roli głównej. Tarta truskawkowa, czyli kruche ciasto z kremem śmietankowym, zwieńczone truskawkami skąpanymi w czekoladzie gorzkiej. A, że wiem, że jedno ciasto, tym bardziej tarta, to za mało dla domowych łasuchów, postanowiłam przygotować drugie. Biszkopt z truskawkami pod pierzynką z kremu mascarpone, oprószony bezą.
Oceńcie sami :)


💖
eM.

06 czerwca 2017

fields of gold

Dobre pół dnia spędzone z przekonaniem, że jest poniedziałek, czyli swoiste deja vu. Takie retrospekcje zdarzają mi się dość często. Szybkie spojrzenie w kalendarz, brutalnie sprowadziło mnie na ziemie. Może i lepiej, bo to znak, że jestem jednak o jeden dzień bliżej weekendu. Tak jak obiecałam sobie wczoraj, zadanie sezamowe zostało wykonane. Gdzieś z tyłu głowy, w czasie wykonywania swoich obowiązków w pracy, goniła myśl na znalezienie dobrego przepisu na owe ciasteczka. Znalazłam! Wykonałam! I oto są!

Wyglądają trochę kanapkowo, dlatego, że ciasto było dość luźne. Musiałam trochę zmrozić, zanim przystąpiłam do pracy, żeby lepiej się kroiło. Widać, że artystka ze mnie marna, ,szczególnie patrząc na zdobienie. Cała ja. Wielki bałagan.
Smakują za to bardzo fajnie. Są kruche, mocno maślane i z wyraźnie wyczuwalnym smakiem sezamu, który chrupie podczas pałaszowania kolejnych porcji.

Muszę się zwolnić ! Inaczej doturlam się do lata :(

Jutro w południe będzie kawa o smaku sezamu!
eM.

05 czerwca 2017

O tu

Prognozy pogody zapraszały swoim dobrym przekazem, do udziału w pieszych wędrówkach. Lubię takie zaproszenia. Lubię te dobrze wykorzystane, jakże cenne minuty weekendowych dni. Tym razem kierunek Tatry. Splendor Doliny Pięciu Stawów i Morskiego Oka nasunął wiele refleksji. Na szczęście, żeby tam dotrzeć można wybrać kilka alternatywnych tras, poza asfaltową, najczęściej uczęszczaną przez panie w klapeczkach i outficie, jak to się teraz mawia w żargonie blogowym, daleko odbiegającym od tego typowego dla górskich piechurów. Od jakiegoś czasu chodzenie po górach mniejszych i większych jest dla mnie najlepszą formą odpoczynku. Będzie już pewnie z cztery lata, jak nieustannie pielęgnuje w sobie tę radość z każdego wyjścia na szlak. Najcenniejsza jest dla mnie cisza. Cisza, którą dostaje się za samą obecność tam. Widoki i możliwość obcowania z naturą są zaraz na drugim miejscu. Na tej ciszy i spokoju, jednak zależy mi najbardziej. Tego niestety nie było w Morskim Oku. Panie i Panowie, pozujący na tle jeziora, niczym celebryci próbujący zaprezentować się w swoich lub nie swoich szmatkach na ściance. Dzieci płaczące, dzieci krzyczące, trampeczki, klapeczki, krótkie spodeneczki lub nawet spódniczki... Wszystko to dookoła sprawiło, że miałam ochotę wrócić na szlak, żeby móc tam, spokojnie odpocząć w pełni tego słowa znaczeniu. Zanim jednak zdążyłam się poddenerwować wewnętrznie, przemierzyłam sporo kilometrów. Wysokości, na których czujesz się jak najmniejsza mrówka świata. Piękne szczyty, gdzieniegdzie okraszone bielą topniejącego już śniegu i wierzchołki dotykające błękitu nieba, wszystko to składa się na sumę pozytywnych odczuć, które rekompensują wielkie zmęczenie i czasem brak kondycji. Chce się tam wracać. Każda kolejna wspinaczka na szczyt, jest wyzwaniem. Co lepsze, za każdym razem chce się wychodzić coraz wyżej.

Coś czuje, że to będzie bardzo górskie lato.




Wtorek będzie sezamowy. Jest plan na kruche sezamowe ciasteczka z polewą czekoladową.

eM.

01 czerwca 2017

wszystkie dzieci nasze są

Czerwiec zawsze zaczyna się z radosnym przytupem. Dziecięce wspomnienia wracają jak bumerang. Wydaje się, że tak niedawno ganialiśmy tu i tam, zbierając co rusz miliony kolorowych, dziś odgrzebywanych z pamięci kadrów. Wiosna wtedy miała zapach konwalii, wpadając do domu na przysłowiową chwilę, można było ugasić pragnienie pysznym kompotem z rabarbaru. Koniec czerwca obowiązkowo upływał pod znakiem truskawek. Truskawki były wszędzie. W obiadowych pierogach, w kompocie albo koktajlu. No i oczywiście ciasto biszkoptowe z masą truskawkową, truskawkami i truskawkową galaretką, w wykonaniu babcinym. Truskawkowy zawrót głowy, który nigdy się nie nudził. Wszystkie te zapachy, obrazy i smaki tamtych dni, mają szczególne znaczenie. Intensywność odczuwania zapewne jest odwrotnie proporcjonalna do ilości lat. Może dlatego z taką wielką tęsknotą wracamy do dziecięcych dni.
Po raz kolejny przekonałam się, że moja wyobraźnia kulinarna, czasem prowadzi mnie bardzo ciemnymi ścieżkami. Chciałam nadać piątkowi smak minionego Dnia Dziecka.. skończyło się na tym, że będzie smakował jedynie kawą. Nawet nie będę pokazywać co strasznego wyszło z mojego piekarnika, tylko i wyłącznie za moją przyczyną. Z tymi moimi fanaberiami czasem jest jak z zakupami przez internet. Dopiero jak otworzymy przesyłkę, rzeczywistość okazuje się być brutalna.
Może następny pierwszy czerwca, będzie miał kolor lśniących baloników, które w lekkim powiewie wiatru unoszą się na tle błękitnego nieba.

Miejcie sporo dziecięcej wyobraźni.



eM. 

24 maja 2017

nieboskłon

Usiadłam w końcu na czterech literach i doszłam do wniosku, że nic nie daje mi tyle radości i nie przykleja mi takiego uśmiechu na twarz, jak nowe kulinarne odkrycia. Dzisiaj wpadłam na pomysł, żeby delikatnie udoskonalić mojego, tradycyjnego murzynka. Przepis stary jak świat, ciasto robi się dosłownie w kilka minut. Efekt końcowy może być naprawdę zaskakujący. Dzisiejszy murzynek wyszedł bardzo puszysty. Jestem zaskoczona, bo zwykle jak się nie przykładam, tylko robię coś na szybko, to wychodzi najlepsze! Z racji ciężkiego nieba, dość zimnej aury, postanowiłam okrasić go troszkę inaczej. Kontrasty zawsze miło widziane. Kakaowy kolor ciasta, bardzo ładnie komponuje się z bielą czekolady. Żeby nie było za słodko, postanowiłam posypać wierzch suszoną żurawiną. Słodycz czekolady w postaci czarno- białej, pięknie przełamana lekko kwaśnym aromatem owoców. Udało mi się to. Szybki i spontaniczny pomysł, poprawił mi zdecydowanie humor. Przepis ten zapisuje na kartach pamięci w mej głowie. Kiedyś zapewne zostanie powtórzony.
Jeszcze ciepły, czeka na swój czas.


Polecam się
eM.

22 maja 2017

piąta strona świata

Przedpołudnie smakowało niepokojem. Rozleniwienie, niedospanie, jakiś rodzaj marazmu był nieustannym towarzyszem upływających minut. W głowie buzowało miliony myśli. Dobrych zdecydowanie mniej, niż tych oscylujących w czarnych barwach. Czasem jest tak, że maj przybiera kolory szarości. Takie było przedpołudnie. Potem wyszło słońce. W domu zapachniało pieczonym kruchym ciastem. Ten zapach sprawia, że na mojej twarzy pojawia się szeroki uśmiech. Dostałam ogromną dawkę dobrej energii. Mimo, że zużyłam jej sporo na wykonanie kilku czynności doprowadzających do możliwości posmakowania ciasta, to maj stał się znowu moim majem. Kilka bardzo sensownych zdań, które dzisiaj usłyszałam, dało mi jakieś nieogarnięte przeświadczenie, że jest dobrze. I w sumie jest. Chciałabym mieć tylko więcej siły, żeby móc realizować w pełni swoje zamiary. Nie wszystko w życiu zależy od nas. Jeśli masz ogromne skrzydła, nie pozwól, żeby cokolwiek zatrzymywało podmuch wiatru, który umożliwi ich wykorzystanie.
Kalendarz pełen dobrych myśli, zasugerował kiedyś, że moja mantra powtarzana nieustannie jest prawdą starą jak świat. Nie ma rzeczy niemożliwych, niemożliwe wymaga po prostu więcej czasu. Może kiedyś zapach słodkości domowej roboty, poniesie Wasze nogi do miejsca, w którym z uśmiechem na twarzy powtórzę te właśnie słowa. Tymczasem serwuje klasyka. Kruche z powidłem śliwkowym i delikatną kokosową pianą.
Niech umili Wam wtorkową kawę.

eM.


21 maja 2017

cold little heart

Niebo dzisiaj okryło się szarością. Kto powiedział, że niedziele mają być słoneczne. Nawet nie przeszkadza specjalnie ponura aura. Nie jestem zwolenniczką chłodnych dni, ale zauważyłam, że klimat jak dziś, zupełnie mi nie przeszkadza. Jest jakąś formą półśrodka. Nie do końca źle, ale całkiem dobrze też nie. Mimo, że nie uznaje półśrodków, to ten rodzaj wspomnianego absolutnie mogę zaliczyć do znośnych. Brownie z mikrofalówki nie jest doskonałą formą umilenia niedzielnego popołudnia Nie polecam. Zrobiłam się okropnie wybredna, jeśli idzie o słodkości. Czekam z niecierpliwością, kiedy moje własne wypieki przestaną mi smakować :D będzie to doskonała wymówka do tego, żeby przestać egzystować w wersji słodkiej kuchty.
Wczoraj miałam bardzo kolorowy dzień.

A Ty co zrobisz, jeśli nagle okaże się, że zabraknie Twojego ulubionego koloru, którym chciałbyś właśnie pomalować swój świat??
:)
eM.