Niedzielny poranek. Niebo osnute delikatną poświatą mglistych odcieni. Niby słonecznie, niby ciepło, a jesień coraz bardziej odsłania swoją kolorową twarz. W nogach prawie osiemnaście kilometrów, bez mała osiem godzin marszu i myśl w głowie, ze tylko my sami jesteśmy dla siebie ograniczeniem. Trasa miała być widokowa. Czerwone wierchy swoim kolorem przyciągają tłumy spragnionych wysiłku i uciechy dla oka. Będzie łatwo! To przecież prosty szlak. Spakowane, przygotowane do całodziennego marszu, pełne wrażeń, które towarzyszą każdej wycieczce w góry, ruszamy z miejscowości Kiry. Błękitne niebo, szum drzew i przeogromna zieleń wokół, dodają wyjątkowości temu dniu. Rozmowy biegną w różnych kierunkach, życie przecież to skarbnica tematów. Krok za krokiem przemierzamy kilometry, dość zaskakującym wydaje nam się silny wiatr. Kilkanaście minut wcześniej, pan pobierający opłaty za parking, nazwał go halnym... Halny to ciepły wiatr, pomyślała... ten był zimny, porywisty, przeszywający na wskroś. No nic.. idziemy dalej. Droga ciągnąca się w lesie, osłonięta górami nie była taka straszna. Chwila zwątpienia pojawiła się przy samym podejściu na Małołączniak ( 2096 m n.p.m.). Podchodzimy, schodzimy, podchodzimy i wychodzimy. Była to bardzo długa droga. Każdy krok, niczym krok milowy. Wiatr nie oszczędzał nikogo. Za wszelką cenę chciał przewrócić upartych piechurów w drodze na szczyt. Tam jednak trzeba mieć silny charakter. Nie dawać się chwilom zwątpienia. Nie pozwolić wytrącić z równowagi i odebrać sobie zaplanowanego celu. Strach jest czymś nie do opisania. Nie umiem jeszcze zdefiniować, tego pojęcia, ale góry za każdym razem uświadamiają, jak wiele siedzi w naszej głowie. Ile kroków po niepewnym gruncie trzeba zrobić, żeby przekonać się, ze nie ma rzeczy niemożliwych. Wczorajszy wiatr hulał ogromnie, zgubiłam wszystkie rozsądne i nierozsądne myśli. Nie było słychać nic, tylko jego świst. Z widoków też nie skorzystałyśmy. Chmury i gęsta mgła położyły czapę na wierzchołkach okolicznych szczytów. Brunatna barwa czerwonych wierchów, szczelnie schowana pod pierzyną bieli, zachęciła jedynie do tego, by tam powrócić. W prognozach zapowiadali słoneczny dzień, taki w sam raz na podziwianie widoków z poziomu dwóch tysięcy metrów nad poziomem morza. Może właśnie zostałam poddana próbie charakteru. Góry uczą konsekwencji. Raz podjętą decyzję trzeba nieść na barkach. Niezależnie od tego czy pogoda nam sprzyja, czy może jedyną myślą jaką mamy to znaleźć się w innym miejscu i czasie.. Musimy dźwigać. I zapewne najcięższym do udźwignięcia nie jest właśnie nasz bagaż, a nasza głowa, która nieustannie szuka, pyta i waha się, stawiając nas co rusz pod ścianą.
Góry mają to do siebie, że albo się je kocha albo nie widzi w nich nic szczególnego. Jeśli wychodzisz kilka godzin na szczyt, czasem w warunkach, które w głowie rodzą pytanie po co ? I każdy krok jest udowadnianiem sobie, że przecież dasz rade, że potrafisz i masz w sobie ogrom siły. To znak, że jesteś w tej pierwszej grupie ludzi. Jedno jest pewne, targana wiatrem, myślami i ogromną chęcią przetrwania, zeszłam z powrotem na dół. Słońce pięknie ogrzewało zmęczone twarze turystów, potok górski swoją wartkością i zimną wodą orzeźwiał powietrze. Nogi trzęsły się jak galarety, bo ponad trzy godzinne schodzenie dość stromo w dół, dało im popalić. Kamień. Trzeba usiąść i złapać dobre myśli. Pierwsza, to był dobry dzień! Co lepsze ta myśl pojawia się zawsze po wielkim wysiłku, co więcej, po trudnej walce samej z sobą. Druga była taka, że ten wysiłek oczyszcza.
....
Załączam tym razem filmik, bo tylko on oddaje w malutkim stopniu to, co tam się działo pogodowo.
eM.
eM.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz