30 września 2017

Kiedy tylko spojrzę


Chwilowy brak powietrza. Odcięcie dostępu tlenu, w ilości odpowiadającej normalnemu rytmowi serca. Wysiłek balansujący na granicy życia i śmierci. Może to zbyt duża wilgotność powietrza, może zbyt słabe przygotowanie fizyczne. Wydolnościowo nie była mistrzem świata. Umiała za to wyśmienicie panować nad swoją głową. Raz postawiona  stopa musiała przekroczyć linię mety. Podejście w początkowej fazie monotonne. Niekończące się wzniesienie, które swoją długością przyprawiało o zawroty głowy. To te momenty, kiedy czujesz jak krew odpływa Ci od mózgu, oczy zachodzą mgłą i nieprzyjemne uczucie mdłości wciska stop. Nie ma siły iść dalej. Kilka minut przerwy, kilka głębokich wdechów, zwolnienie blokady umysłu. Nogi same niosą krok za krokiem do celu. Uwielbiała te momenty. Te maleńkie chwile, kiedy pytała się samej siebie, po co się aż tak forsować ? Gdzie w tym wszystkim przyjemność. Odpowiedź znajdowała się na szczycie. Kamienista droga. Przewyższenie, które niczym wodospad, spływało potem u pana mijającego ją na ścieżce, krokiem nieco szybszym. Jakby ścigał się sam ze sobą. Krótkie spojrzenie, osłupienie, jakiś rodzaj podziwu. Każdy pokonuje te kamienie tak, jak potrafi. Na szczycie tłum. Morze ludzi, których gwar, śmiech i ogólne poruszenie zakłócało spokój tego miejsca. Nie było ciszy, która z każdym kolejnym stopniem kilkaset metrów niżej, wprawiała w stan nostalgii. Wszędzie unosił się zapach lasu. Jesień swoimi kolorami dodawała uroku temu miejscu. Kontrasty. Zieleń, pomarańcz i błękit nieba. Łańcuchy okalające grań, miały być pomocną dłonią dla najbardziej przerażonych. Metalicznym połyskiem, skrzyły się w słońcu. Jeden bardzo krótki moment. Dość śliskie stopnie, trzeba było użyć siły, sprytu i zachować zimną krew. Lubiła ten moment. Uwielbiała stan, kiedy poziom adrenaliny i strachu niebezpiecznie wzrastał. Było w tym coś niemożliwego do opisania. Dodawało pewności siebie.

Ktoś na błękicie nieba, poszukiwał nieustannie dobrego wiatru. Noszony podmuchem, zwracał na siebie uwagę. Choć raz wznieść się wysoko. Dać nieść się wiatrowi, pozwolić mu sterować biegiem chwili. Ciekawe doświadczenie.

Nieustanna obserwacja otoczenia.  Jest tyle dobrych momentów, na których warto skupiać uwagę.


eM.

23 września 2017

dusk till dawn

Wrzesień powoli dobiega końca. Nadzieja na złotą jesień odeszła równie szybko, jak przyszła. Być może lepiej nie czekać czasem na lepsze dni, może trzeba brać z każdego to, co daje nam najlepsze i najgorsze też. Umieć kolekcjonować w sobie dobre momenty. Znajdywać miejsca specjalne, gdzieś w zakamarkach duszy na ich przechowanie. Rozkładanie na atomy poszczególnych zdarzeń, czasem nawet minut życia, jest niezwykle pożerającym zajęciem. Analiza każdego przypadku daje poczucie rozbicia. Emocjonalnej huśtawki, która co rusz wynosi najpierw wysoko w dobre nastroje, chwile uniesień, po to tylko, żeby za chwile w tempie błyskawicznym sprowadzić na ziemię. Ten moment kiedy stopy w pędzie dotykają ziemi. Kiedy rozweselona twarz, pełna radości i szczęścia, w chwili zapomnienia została brutalnie w ułamku sekundy przywołana do porządku. Daje Ci szczęście. Masz je tu na dłoni. Wyciągnij swoją rękę jeśli chcesz je mieć. Tylko z każdym wyciągnięciem dłoni, oddala się ta, na której owe szczęście jest. Bałagan myśli jest nieustannym towarzyszem mojego życia. Może nie umiem przyjmować tej zwyczajności, jaką proponuje mi los. Może gdzieś podświadomie szukam wszystkiego tego, co będzie wdzierało się smutkiem i niepokojem do mojej głowy. Jeśli chodzić to tylko krętymi ścieżkami, a wspinaczka, tylko po trudnych szlakach. Apetyt na życie rośnie każdego dnia. Próbowanie różnych rzeczy otwiera kolejne drzwi. I choć ciągle powtarzam sobie, że normalność to jedyne czego w życiu można pragnąć, to doskonale wiem, że człowiek, który po pięciu minutach jest znudzony daną rzeczą, podświadomie szuka inności. Ciągle chce więcej i więcej. Pytanie tylko, jak długo będzie trwała chęć zmian i poszukiwania coraz to nowszych wrażeń.

Sobota deszczowa. Dokładanie taka sama, jak wiele innych deszczowych sobót w tym roku. Mimo, że ciągle powtarzają, że każdy dzień jest wyjątkowy i niepowtarzalny, to dobrze wiemy, że tylko my sami możemy go takim uczynić. Spoglądam nieśmiało przez krople na szybie, szukając choćby przebłysku na niebie. Szarość oplatająca wszystko dookoła jest idealną definicją tej jesieni.  Przez chwilę chce jeszcze poczuć smak lata. Przekonać się jak to było, kiedy słońce swoimi promieniami rozgrzewało śniadą cerę. Z utęsknieniem wspominam tamten czas. Lubię to robić. Szukać w pamięci uśmiechu na twarzy, wywołanego daną chwilą. To fajne. Życie kołem się toczy, więc jest szansa, że jeszcze kiedyś, te wspomnienia mogą się urzeczywistnić.
Chciałabym.

Tymczasem w kuchni tarta malinowa. Smak lata. Smak radości. Słońce na ustach i w sercu.

eM.

19 września 2017

drzwi

Ostatni nasty września. Deszcz znów wystukuje smutne melodie za oknem. Nie lubię pluchy, zimna i szarości dnia, która wprowadza w bardzo nostalgiczny nastrój. Ból głowy, ból istnienia. Jakaś beznadzieja wkradła się ukradkiem do myśli. Szukam w pośpiechu dnia, kolorowych liści i promieni słońca w nadziei, że być może pojawią się gdzieś. Tarta czekoladowa, jako dawka niezliczonej ilości szczęścia, miała być wschodzącym uśmiechem na mojej twarzy. Okazało się, że nie wszystko zawsze się udaje. Krem czekoladowy daleko odbiega od tego wymarzonego, wymyślonego specjalnie dla owej tarty. Może to ten deszcz, może stan pogodowy umysłu... Nasionka peperoncino mające dodać ostrości i wyrazistości jeszcze większej niż sam smak czekolady, jakimś cudem znalazły się w moim oku.... Wyrażenie ogień w oczach, nabrało dla mnie nowego znaczenia... nie polecam!
Znieczulam się skutecznie, co by piekielne ognie, nie zjadły mnie do reszty. Zdjęcia tarty nie zamieszczę, bo jej widok wcale nie oddaje pyszności!

:)
eM.

12 września 2017

Jaśnienie

Krem cytrynowy przygotowany kilka dni temu, wreszcie nabrał mocy prawnej. Mogłam w ten deszczowy - bardzo nie w moich klimatach - dzień, zrobić pyszną tarte cytrynową. Wtorek bez wyrazu, przeżyty zbyt szybko i zbyt rutynowo. W popołudnie wkroczyło delikatne przejaśnienie. Może to sprawa cytryny. Może gorzki smak czekolady, który dodał wyrazistości drugiemu dniu tygodnia.

Co by nie pisać, uśmiech dzisiaj to towar deficytowy.

Nie ma małych radości.

Dużych ani tyle.

Jest tarta.

eM.



10 września 2017

feelin good

Niedzielny poranek. Niebo osnute delikatną poświatą mglistych odcieni. Niby słonecznie, niby ciepło, a jesień coraz bardziej odsłania swoją kolorową twarz. W nogach prawie osiemnaście kilometrów, bez mała osiem godzin marszu i myśl w głowie, ze tylko my sami jesteśmy dla siebie ograniczeniem. Trasa miała być widokowa. Czerwone wierchy swoim kolorem przyciągają tłumy spragnionych wysiłku i uciechy dla oka. Będzie łatwo! To przecież prosty szlak. Spakowane, przygotowane do całodziennego marszu, pełne wrażeń, które towarzyszą każdej wycieczce w góry, ruszamy z miejscowości Kiry. Błękitne niebo, szum drzew i przeogromna zieleń wokół, dodają wyjątkowości temu dniu. Rozmowy biegną w różnych kierunkach, życie przecież to skarbnica tematów. Krok za krokiem przemierzamy kilometry, dość zaskakującym wydaje nam się silny wiatr. Kilkanaście minut wcześniej, pan pobierający opłaty za parking, nazwał go halnym... Halny to ciepły wiatr, pomyślała... ten był zimny, porywisty, przeszywający na wskroś. No nic.. idziemy dalej. Droga ciągnąca się w lesie, osłonięta górami nie była taka straszna. Chwila zwątpienia pojawiła się przy samym podejściu na Małołączniak ( 2096 m n.p.m.). Podchodzimy, schodzimy, podchodzimy i wychodzimy. Była to bardzo długa droga. Każdy krok, niczym krok milowy. Wiatr nie oszczędzał nikogo. Za wszelką cenę chciał przewrócić upartych piechurów w drodze na szczyt. Tam jednak trzeba mieć silny charakter. Nie dawać się chwilom zwątpienia. Nie pozwolić wytrącić z równowagi i odebrać sobie zaplanowanego celu. Strach jest czymś nie do opisania. Nie umiem jeszcze zdefiniować, tego pojęcia, ale góry za każdym razem uświadamiają, jak wiele siedzi w naszej głowie. Ile kroków po niepewnym gruncie trzeba zrobić, żeby przekonać się, ze nie ma rzeczy niemożliwych. Wczorajszy wiatr hulał ogromnie, zgubiłam wszystkie rozsądne i nierozsądne myśli. Nie było słychać nic, tylko jego świst. Z widoków też nie skorzystałyśmy. Chmury i gęsta mgła położyły czapę na wierzchołkach okolicznych szczytów. Brunatna barwa czerwonych wierchów, szczelnie schowana pod pierzyną bieli, zachęciła jedynie do tego, by tam powrócić. W prognozach zapowiadali słoneczny dzień, taki w sam raz na podziwianie widoków z poziomu dwóch tysięcy metrów nad poziomem morza. Może właśnie zostałam poddana próbie charakteru. Góry uczą konsekwencji. Raz podjętą decyzję trzeba nieść na barkach. Niezależnie od tego czy pogoda nam sprzyja, czy może jedyną myślą jaką mamy to znaleźć się w innym miejscu i czasie.. Musimy dźwigać. I zapewne najcięższym do udźwignięcia nie jest właśnie nasz bagaż, a nasza głowa, która nieustannie szuka, pyta i waha się, stawiając nas co rusz pod ścianą.
Góry mają to do siebie, że albo się je kocha albo nie widzi w nich nic szczególnego. Jeśli wychodzisz kilka godzin na szczyt, czasem w warunkach, które w głowie rodzą pytanie po co ? I każdy krok jest udowadnianiem sobie, że przecież dasz rade, że potrafisz i masz w sobie ogrom siły. To znak, że jesteś w tej pierwszej grupie ludzi.  Jedno jest pewne, targana wiatrem, myślami i ogromną chęcią przetrwania, zeszłam z powrotem na dół. Słońce pięknie ogrzewało zmęczone twarze turystów, potok górski swoją wartkością i zimną wodą orzeźwiał powietrze. Nogi trzęsły się jak galarety, bo ponad trzy godzinne schodzenie dość stromo w dół, dało im popalić. Kamień. Trzeba usiąść i złapać dobre myśli. Pierwsza, to był dobry dzień! Co lepsze ta myśl pojawia się zawsze po wielkim wysiłku, co więcej, po trudnej walce samej z sobą. Druga była taka, że ten wysiłek oczyszcza.

....

Załączam tym razem filmik, bo tylko on oddaje w malutkim stopniu to, co tam się działo pogodowo.

eM.

02 września 2017

Królowa śniegu

Obudziłam się dzisiaj na chwilę przed południem, ku swojemu zaskoczeniu nawet nie byłam zasmucona ponurą aurą za oknem. Wręcz przeciwnie. Pierwszy raz od bardzo dawna, przez moją głowę przeleciała myśl, jak to dobrze, że dziś taki pochmurny dzień. Chyba się starzeję, skoro przejawiam zachwyt nad tego typu pogodą. Ale nie o pogodzie miało być. Poniesiona wydarzeniami ostatnich tygodni, życia w ciągłym kołowrotku. Szukając choćby na chwilę czerwonego światła, którego ostatnio tak brak, postanowiłam wrócić do bycia słodką kuchtą. Na chwilę przycumować łódkę swojej wyobraźni kulinarnej, do tego jakże cennego dla mnie portu, jakim jest kuchnia. Odnalazłam się doskonale. Moja siostra, jakże doskonała w swoich kulinarnych wybrykach, była dla mnie dziś inspiracją. Zjadłam u niej dawno temu, najpyszniejszy kawałek tarty śliwkowej. Muszę przyznać bez bicia, że jest o niebo lepszą kucharką ode mnie i być może to ona powinna tutaj prowadzić zapiski kulinarne. Jednak moja zwichrzona natura, podpowiedziała mi dawno temu, aby dzielić się z Wami swoimi niedoskonałymi wypiekami, więc tak czynię. Dzisiaj nie omieszkałam jednak wspomnieć o Niej, gdyż jako młodsza siostra, czasem próbuje dorównać jej umiejętnościom. Tak właśnie powstała tarta z karmelizowaną śliwką pod pierzynką. Prażone migdały dodały nieco cieplejszej aury. Na taką pogodę jak dziś, wybór doskonały. Niedziela będzie aromatyczna. Powietrze pachnie już złotym liściem, a wiatr muska po twarzy wyraźnie dając znać, że jesień coraz bliżej. To doskonała pora na aromat śliwkowy.






eM.