29 kwietnia 2017

together

Doczekałam się. Wraz z ulewnym deszczem nadszedł długo wyczekiwany majowy weekend. Mimo, że pogoda nie zaprasza do uśmiechu w stronę kilku wolnych dni, to całkiem przyjemnie jest mieć w głowie plan na ich spędzenie. Lubię piątki. Są końcem i początkiem. Piątek rozpoczynający maraton majówkowy musi być silnikiem napędowym dla naszych organizmów. Mój upłynął pod znakiem słodkich wypieków. To już chyba nawet nie jest zaskakujące. Niektórzy spotykają się co piątek, żeby połechtać swoje podniebienie smakiem dobrego piwa, bądź wlać do gardła troszkę wysokich procentów. Wiadomo bowiem, że dobry procent działa jak lekarstwo na wszelkie zalegające w naszych gardłach bakterie :) Mój piątek był pijacki, ale w wydaniu cukierniczym. Poproszona o zrobienie kilku wypieków na specjalną okazję, dreptałam w kuchni w celu spełnienia danego słowa. Jednym z nich był placek, który uwielbiam. Jest mięciutki, delikatny i bardzo lekki, a zarazem słodki i troszkę tortowy. Oczywiście nazwa sugeruje, że występuje jedynie w wersji dla dorosłych, bo pijak nie może nie być przesączony alkoholem. Myślę jednak, że umiar i zachowanie proporcji, pozwoli skosztować go każdemu, kto tylko będzie miał ochotę.

Kiedyś wspominałam, że nowa forma na tarte, zapewne kiedyś zostanie użyta w słusznej sprawie. Sobota to dla mnie dzień, w którym snuje się po głowie plan na słodkie co nieco na niedzielne popołudnie. Do popołudniowej kawy, szarlotka jest wyśmienitym pomysłem. Nie wiem jak Wy, ja czasami chomikuje nadmiarowe ilości ciasta, które nie zostało w całości zużyte do placka. Przypomniałam sobie dzisiaj, że takowe leży sobie i czeka w zamrażarce. To jego dzień. Szarlotka na kruchym spodzie, z szarą renetą w postaci talarków, na to piana i kratka. Wersja standard. Najlepsze przecież najprostsze rzeczy.


Polecam się!
eM.

25 kwietnia 2017

Jan

Z takim wielkim utęsknieniem wyczekuje maja, że nawet pozwoliłam sobie na delikatny przeskok dni. Z pełną świadomością, albo właśnie nieświadomością umysłu, wybrałam się dzisiaj do pracy z przeświadczeniem, że mamy sam środek tygodnia. Wielkie zaskoczenie moje, kiedy okazało się, że dopiero wtorek. Trochę się ucieszyłam, bo wyszło na to, że to ja pędzę szybciej niż czas, z drugiej jednak strony, jak w perspektywie przygoda, to człowiek czeka i czeka i doczekać się nie może. Wszystko zaczyna mi się podobać, kiedy słońce pokazuje swoją wielkość nad nami. Lubię ten moment, początek dobrej pogody, pierwsze słoneczne dni, kiedy głowa obracając się jeszcze wokół tematów zimowych, zapomina, że należy zabierać okulary przeciwsłoneczne na spacery. To przymusowe mrużenie oczu, jakby chciały zrobić na złość słońcu, nie pozwalając zajrzeć mu w głąb nas. Rozświetlić odrobinę spojrzenie. Wiosna niesie dużo słodkich skojarzeń. Cały czas po głowie krążą myśli letnich, owocowych wypieków. Czekam na pierwsze maliny, truskawki i poziomki. Zanim jednak się pokażą, a początek wiosny zapowiada, że może to być z lekkim opóźnieniem, urodziła mi się w głowie myśl na ptasie mleczko. Delikatna piankowa konsystencja, która swą lekkością zaprasza do skosztowania niejednego kawałeczka, niech będzie zapowiedzią dobrze nastrajającego sezonu wiosennego. W końcu maj kusi bzem.
Biszkopt pod ptasie mleczko już gotowy. Środa będzie kusić kolorem.

eM.


22 kwietnia 2017

nie powiem jak

Sobota robocza. Dawno nie było takiej soboty. Pobudka po godzinie szóstej, jest wystarczająco dobrym impulsem do tego, żeby wykorzystać w pełni nowy dzień. Tak też uczyniłam. Lubię czasem wstać wcześniej, niż nakazuje harmonogram. To dodaje jakiejś energii i wydaje się, że dzień jest nieskończenie długi. To bardzo przydatne szczególnie w weekendy. Można delektować się każdą minutą czasu, który w tych dniach jest na wagę złota. Ale nie byłabym sobą, gdybym nie wypełniła sobie po brzegi roboczej soboty. Poniosło mnie trochę. W trakcie przygotowywania imieninowego ciasta na jutrzejszą posiadówkę, wpadłam na genialny pomysł, co by zrobić jeszcze jedną małą niespodziankę. I tak uwięziłam się sama w kuchni na dobrych kilka godzin. Ciasto biszkoptowe, z kremem śmietankowym i porzeczkowym akcentem, okraszone posypką z prażonych płatków owsianych i kokosów. Jakby mi było mało, w trakcie mieszania biszkoptu, wpadłam na pomysł, że zrobię jeszcze ciasteczka bardzo kruche, przekładane masłem orzechowym. Żeby nie było tak wytrawnie, postanowiłam uwieńczyć je polewą z gorzkiej czekolady! Tym o to sposobem, nie uda mi się zbić ani trochę poświątecznych kilogramów, wręcz przeciwnie - dołożę sobie jeszcze kilka! 😟 Cóż na to poradzę, że praca przy słodkich wypiekach mnie relaksuje!







Z racji tego, że ciasto jest dodatkiem do prezentu imieninowego, jutro uwiecznię na zdjęciu wnętrze! Obiecuję podzielić się z Wami wrażeniem!

Jak obiecałam, poniżej zawartość imieninowego ciasta.


Polecam się
eM.



19 kwietnia 2017

wiosna, ach to nie ty!

Wielkimi krokami zbliżamy się do mojego ulubionego miesiąca roku. Maj zawsze jest zapowiedzią uśmiechniętej buzi. Lubię ten miesiąc nie dlatego, że przyszło mi akurat w nim, wydawać swój pierwszy okrzyk na tej ziemi, ale właśnie dlatego, że pachnie zielonym, szalonym bzem. Rozmarzyłam się trochę! Za oknem minus pięć, deszcz ze śniegiem naprzemiennie próbują konkurować, które szybciej spadnie z nieba, jakby nie wiedzieli, że my tu na ziemi, czekamy na gwiazdki z nieba, ale niekoniecznie te szybko rozpuszczające się pod wpływem temperatury. Kwiecień plecień, święta minęły jak pstryknięcie palcem. Lodówki jeszcze pełne smakołyków, tak samo jak nasze brzuchy, które z nadęciem pokazują swoją ważność. Nie ma co żartować. Trzeba się wziąć do pracy. Rower, bieganie, ćwiczenia, w końcu wiosna nie wybacza. Nie będzie czekała na nasz dobry czas i chęci, tylko zjawi się niespodziewanie! Ale jak tu zabrać się za ćwiczenia, kiedy jedyne co szaleje w moim organizmie, to miliony myśli w głowie, co by tu dobrego zmajstrować. W domu jeszcze nie przestało pachnieć drożdżową babą i mazurkami, zającom z czekolady uszy na baczność sterczą z koszyków, a ja już snuje plany na słodkie co nieco. Dobrze jest być cukierniczką😊 Patrząc za okno, szary i ponury świat, fakt posiadania głowy wypełnionej w takim stopniu "cukrem" napawa mnie optymizmem.

Kuchnia podczas pracy niekoniecznie bywa kolorowa, czasami maluje się w czarno-białych barwach. Na szczęście efekty kulinarnych fanaberii sprawiają, że świat staje się kolorowy.


:)
eM.

14 kwietnia 2017

To wychowanie

Rok w rok, przy świątecznej krzątaninie i działaniach kuchennych, w powietrzu domowego zacisza unoszą się zapachy przyprawiające o zawrót głowy.  Miliardy cząsteczek przenoszących ładunki zapachowe wielkanocnej tradycji, zderzają się w atmosferze wielkiego zamieszania. Lubię ten czas. Zawsze ściśle związany w ogromnym wysiłkiem przygotowań, czasami pewnymi nerwami, ale mimo wszystko zwieńczony cudownym, radosnym czasem spędzonym z najbliższymi, którzy mogą smakować efektów naszej pracy. Jest jeszcze jeden powód, dla którego akurat te święta są nieco "lepsze" wedle mojego odczucia. Razem z nimi przychodzi zwykle wiosna. Pojawia się dużo zieleni, żółte tulipany i żonkile, no i słońce coraz śmielej zaprasza do obcowania z naturą. W tym roku pogoda postanowiła być kapryśna. Mimo wszystko życzę Wam dużo słonecznej aury i wiele pyszności na stołach. W końcu nic tak nie uszczęśliwia człowieka, jak słodki kawałek domowego ciasta.

Nie mogłam się zdecydować czy zrobić babę drożdżową czy ucieraną, więc zrobiłam dwie!
I tradycyjnie mazurek, tym razem w postaci tarty cytrynowo- orzechowej z delikatną kruszoną bezą. Zdradzę jeszcze, że zrobiłam pierwszy w swoim życiu pasztet warzywny. Dostałam przepis i koniecznie chciałam sprawdzić, czy moje kulinarne umiejętności odnajdą się w wytrawnych wyczynach. Chyba wyszedł całkiem dobry!

Polecam się!
eM.

09 kwietnia 2017

just living

Poniesiona obietnicą zrobienia małego co nieco na dobry początek tygodnia, postanowiłam pobawić się troszkę z naszymi polskimi, pysznymi owocami. Chwila zawahania dzieliła moje myśli, pomiędzy szarlotką, a ucieranym z karmelizowanymi jabłkami. Wygrało to drugie. Może dlatego, że całkiem niedawno prezentowałam tutaj pyszną, tradycyjną szarlotkę. Pomyślałam sobie, że dawno nie robiłam ucieranego ciasta. W wersji z owocami, tym bardziej. No więc jest. Klasyk wśród ucieranych.


Wybrałam się dzisiaj na rowerowy trip. Zazwyczaj nie planuje, gdzie się udam, tak zresztą było i tym razem.. w zupełnej nieświadomości swych słabości, w kwestii kondycji rowerowej, pojechałam totalnie pod prąd drodze i wiatrowi. Miałam za swoje. Chyba jeszcze wiele kilometrów przede mną, żeby dojść do jakiejś sensownej formy. No ale jak mawiają, trening czyni mistrza. Jechałam sobie tak omijając bezskutecznie wiatr, który dął mi prosto w twarz i w przypływie zmęczenia, pomyślałam jaki wstrętny jest ten świat. Jak człowiek musi zdobyć się na wysiłek, to jakoś myśli złowrogie przychodzą do głowy. Kiedy ten wysiłek zostaje zakończony, to wszystko wydaje się piękne i oczywiste. I wszystko byłoby ok, ale kilkadziesiąt minut później, zaczytując się w artykułach na jednym z portali informacyjnych, natknęłam się na dość obszerny, dotyczący jednego z bardziej lub mniej znanych niektórym, śpiewaka operowego cierpiącego na SLA. To taki rodzaj choroby, która powoli wykańcza nasz organizm, krok po kroku doprowadzając do śmierci. Więc ten Pan, leży praktycznie nieruchomo, z możliwością komunikowania się jedynie za pomocą oczu. Co lepsze napisał książkę! Tak napisał książkę techniką wykorzystującą ruch gałek ocznych, w której opisuje jakim jest szczęśliwym człowiekiem. Że bardzo chce żyć, mimo swej choroby i że jest bardzo szczęśliwy, bo może co dzień oglądać swoją żonę. Jedyne co sprawia mu przykrość, to że nie może się do niej uśmiechać, bo choroba odebrała mu zdolność poruszania mięśniami, a co za tym idzie nie może ruszać ustami. I tak czytałam sobie zdanie po zdaniu, będąc chwilę po swojej "ciężkiej" przejażdżce rowerowej i moje oczy otwierały się coraz szerzej.. Jak widać wymiar stopnia ciężkości może szybko ulec zmianie, w zależności pod jakim kątem rozpatrujemy owy ciężar.

Jeśli nadal nie wiesz, czy Twoje życie jest spoko, to puknij się człowieku mocno w głowę i pomyśl sobie, że jest bardzo spoko!

eM.

07 kwietnia 2017

what's up

Temat tęsknoty pojawiał się tutaj już kilka dobrych razy. Przyznałam się nawet kiedyś, że powinnam nosić ją, jako drugie imię. Dzisiaj, wracając z dalekich i długich podróży, wśród naprzemiennie padającego deszczu ze śniegiem, pomyślałam przez chwilę, że lubię bardzo to miejsce. Ułamek sekundy pozwolił wyłapać niespodziewaną myśl, wielkiej akceptacji i zadowolenia, że pozwoliłam sobie na stworzenie wirtualnego zbioru moich przemyśleń. Minęło raptem kilka dni, a ja, co się nigdy dotąd nie zdarzyło.. zwyczajnie zatęskniłam za swoim blogiem. Tęsknimy do miejsc lubianych, które wzbudzają pozytywne emocje w naszych głowach. To jest chyba takie miejsce. Ostatnie cztery doby, spędzone w bardzo ścisłym towarzystwie, wśród tematów bliskich mi za czasów studenckich, uświadomił, że odkąd stałam się słodką kuchtą - bo tak już niektórzy zwykli mnie nazywać- zamknęłam się na niektóre dziedziny życia. Nie wiem czy to dobrze czy źle?! Chyba nawet nie mam wpływu na to, jak moja głowa reaguje na różne kwestie. Może decyzje podejmowane z pełną świadomością i przekonaniem słuszności, mając naście czy dwadzieścia lat, okazują się nie do końca przemyślane, kiedy mamy tych lat troszkę więcej? Kto by się tym przejmował. Ważne, że z każdym stawianym krokiem szukamy czegoś nowego. Chyba tak powinno wyglądać egzystowanie, w tym zwariowanym świecie.

Czasem jest tak, że księżyc spada nam do stóp. A może to myśli wędrują tak bardzo wysoko w przestworza?


P.S zdjęcie tym razem nie mojego autorstwa. No może troszkę pomogłam księżycowi stać się księżycem  ;)

eM.

02 kwietnia 2017

grizzly bear

W górach jest wszystko co kocham. Jeden dzień wolnego, może czasami człowieka uszczęśliwić. Szczególnie jeśli uda się spędzić go, w sposób, który sprawia, ze baterie doładowane są na długo. Nie potrafię tego opisać słowami, ale są takie miejsca, są takie podróże, które zaprowadzają we mnie porządek. Moje myśli biegają po głowie znacznie szybciej, niż moje nogi niosą mnie każdego dnia, a przyznam szczerze, że chodzę dość szybko. Ten wielki bałagan, którego momentami nie ogarniam udaje mi się okiełznać jedynie podczas wypraw górskich. Wysiłek fizyczny, cisza, wiatr i kontrast błękitu nieba z soczystą zielenią drzew, to wszystko mnie jakoś harmonizuje. Mogłabym mieszkać w lesie. Nic i nikt nie uspokaja tak bardzo, jak przyroda. Szczególnie, kiedy trzeba stawić jej czoła. Swoją wielkość poznajemy dopiero, w momencie pokonywania swoich słabości. Ja ciągle tęsknie do wspinaczki, na wyżyny swoich słabości. Wyjście w wysokie góry, daje możliwość sprawdzenia. Tego czy tak naprawdę okażemy się być przyjacielem dla samych siebie, czy może nie podołamy, temu trudnemu zadaniu. Droga czasem bywa stroma i kamienista. Nieraz zdarzy się moment zawahania, czy aby warto. Myśli krążąc po trajektoriach zdarzeń z przeszłości dość skutecznie zagłuszają chwilowe momenty skupienia na stawianych krokach. Pojawia się fizycznie niedomaganie, ale wystarczy chwila przerwy, jeden krótki postój, głęboki wdech i nogi niosą dalej same. Najgorszy bywa zazwyczaj ostatni odcinek. Niektórzy, szczególnie Ci mający okazję rywalizować w dyscyplinach sportowych, zwykli mawiać ostatnia prosta. Gdybym miała wskazać odcinek trasy, który w górskich wędrówkach jest najlepszy, bez wahania powiedziałabym właśnie, że ostatnia prosta. Kwintesencja wyprawy. Egzamin z życiowej formy. Porównuje go do momentu rozpakowywaniu prezentu. Taki dreszcz emocji, który towarzyszy zawsze, kiedy rozrywa się piękny, kolorowy, lśniący papier i człowiek przez ułamek sekundy jeszcze nie wie co jest w środku. Ten sam rodzaj niepewności w głowie. Jakiś błysk przelatujący pomiędzy lawiną myśli. Bo niby się spodziewamy, domyślamy co zobaczymy lada moment, ale kiedy już znajdziemy się na szczycie, to okazuje się, że nawet najlepsze wyobrażenie nie było w stanie oddać tego, co widzą oczy, kiedy stawiamy ostatni krok. Potem można już tylko siąść i podziwiać. Obserwując krajobraz dookoła nas, zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy, jak te maleńkie mrówki chodzące po świecie. I nie ma takiej siły, która pozwalałaby nam wygrać z przyrodą. Ona zawsze będzie miała miejsce pierwsze. Ale kiedy mowa o rywalizacji przyroda kontra człowiek i kiedy uświadamiamy sobie, że ma ona zawsze swoje pierwsze, zasłużone zresztą miejsce, to nie wywołuje to wewnątrz zawodu i pewnego rodzaju niedosytu, wręcz przeciwnie. Jest wielka satysfakcja. Ogromna radość, że jesteśmy za nią, a tak naprawdę kroczymy momentami krok w krok z nią. To takie przyjemne. Doświadczyć kruchości, słabości i wielkiej maleńkości wobec otaczającego nas świata!
Ot co! krótka refleksja na temat egzystowania w zgodzie z przyrodą.




eM.