Piątkowy wieczór przy gorącej czekoladzie, która swą słodyczą przywołała dyskusję na temat wypieków, zaowocował sobotą w kuchni. Nie ma się co dziwić. Myślę, że czytając kolejne posty jesteście już nawet znudzeni, ilością "cukru", która przewija się, w każdym nowym. Ale cóż mogę powiedzieć... jest to blog tytułowo kulinarny. Nie mogę więc nieustannie filozofkować.
Sobota z wiatrem we włosach i w kuchni. Ostatnie, zimowe promienie słońca mają w sobie magiczną moc. Lubię takie wietrzne dni. Stukając w szyby domowego ogniska, wiatr zaprasza do obcowania z nim twarzą w twarz - dosłownie. Przyjęłam więc zaproszenie. Postanowiłam choć na chwilę, zmierzyć się, czy aby tym razem mam więcej siły niż on... Chciałoby się - mogę tylko powiedzieć. Niestety, z wiatrem ciągle przegrywam. Pojedynki kulinarne są jednak na dobrej drodze, do osiągnięcia z powrotem trofeum "słodkiej kuchty".
Owocem dzisiejszej pracy był rodzynkowiec. O nim przecież była cała piątkowa, gorąca czekolada. Nie pomogły tłumaczenia, nie pomogły zdjęcia z książki kucharskiej odnośnie wykonania.. jak zwykle wszystko musiałam zrobić po swojemu. Gdybym chodziła do szkoły gastronomicznej, myślę ze pewnie po kilku dniach zostałabym wyrzucona z wielkim hukiem, za " nietrzymanie się zasad".
Efekty poniżej . Czy smakuje dobrze, przekonam się dopiero jutro, kiedy wszystkie smaki się "przegryzą" - taki przecież smakuje najlepiej.
Nie obawiajcie się o kalorie! Spacer w tak wietrzną pogodę, spokojnie pozwoli spalić zjedzony kawałek :)
eM.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz