Minął dokładnie tydzień, od kiedy przygoda z Głównym Szlakiem Beskidzkim dobiegła końca. Cztery tygodnie temu, pełna niepewności i strachu ruszałam w najlepszą - dziś już wiem- przygodę życia. Myśl, żeby zmierzyć się z sumą 22 000 przewyższeń podczas przemierzania 500km, zakiełkowała we mnie dość dawno. Zatarła się ta data w pamięci. I choć nie wiem skąd ten pomysł i dlaczego właśnie ta droga, to dzisiaj znam odpowiedź na wiele pytań, które znajdowały się głęboko w czeluściach umysłu.
GSB w blokach startowych to wielkie logistyczne przedsięwzięcie. Trzeba pomyśleć o wszystkim. Zaczynając od tego co na siebie ubierzemy, w deszczu i w słońcu, kończąc na tym, że codziennie mierzymy się z własnymi ograniczeniami choćby w postaci zarzucania na plecy 12kg plecaka, a sił z dnia na dzień coraz mniej. Początki bywają trudne. Euforia i ekscytacja przy znaku z kropką w Ustroniu maleją wraz z rosnącą liczbą kilometrów i wysokości nad poziomem morza. Plecak zdaje się być, jak największa kula u nogi, chociaż tak właściwie plecy targają go coraz to wyżej. One tez podziękują w swoim czasie, za wszystkie niedogodności chwil, jakie musiały za nas udźwignąć. I tak uśmiech i radość zamieniają się w znak zapytania, który swoją wielkością drąży nieustannie w głowie myśl "PO CO?" To pytanie wraca jak bumerang przy każdej słabszej chwili. I choć było ich niewiele, to właśnie te pozwoliły znaleźć odpowiedz na nurtujące pytanie "PO CO?" Dzisiaj z perspektywy czasu, kiedy przed oczami jedynie migawki pięknych pejzaży, a w pamięci zapach kipiącego wiejskiego lata, mogę przyznać, że była to najlepsza przygoda życia, która przydarzyła się mi na własne życzenie. I choć czasu minęło już sporo, to emocje i wrażenia tamtych chwil siedzą gdzieś głęboko w sercu. Mam nieodparte wrażenie, że wewnętrznie jestem urodzonym wędrowcem. Pamiętam, że bardzo dawno temu, kiedy jeszcze chęć przelewania własnych myśli na papier wirtualny, buzowała we mnie co dnia- pisałam na tych stronach, że słowo droga, w jakiś nieokreślony sposób mnie definiuje. Lubię wędrówkę, lubię wysiłek, który trzeba włożyć, żeby ją pokonać. To mistyczne i bardzo oczyszczające doświadczenie. Pozwala uświadomić sobie, że natura jest wielkim smokiem, z którym musimy się zmierzyć. Walka czasem jest bardzo trudna, co nie znaczy, że nie daje radości i wielkiej satysfakcji. To przecież udowodnione naukowo, że im więcej wysiłku i pracy w cos musimy włożyć, tym bardziej satysfakcjonuje nas smak zwycięstwa. O GSB można by pisać i mówić w nieskończoność. Czas pędzi nieubłaganie, a w głowie nadal retrospekcje sierpniowych dni wędrówki. Może to radość z pokonania najdłuższego wytyczonego w Polsce Szlaku, a może po prostu przekonanie, że wszystko w życiu jest do przejścia. Tylko nasza głowa nas ogranicza. Podejście do wyzwania jest kluczem do sukcesu. Od samego początku, przy kiełkowaniu myśli o przejściu GSB, założenie było takie, że CHCĘ, a nie MUSZĘ to przejść. I to chyba był klucz do sukcesu. Pomijam fakt, że jestem z tych co albo grubo albo wcale, czyli przejście jakiegoś tam odcinka, bądź połowy szlaku, w ogóle nie wchodziło w grę. Szykuje się na wyprawę 500km. Jeśli dam radę - to super. Jeśli nie- trudno. Okazało się, że z każdym kolejnym kilometrem, podobało mi się coraz bardziej. Im więcej wysiłku, energii w danym dniu trzeba było włożyć w maszerowanie, tym lepiej. Człowiek sobie udowadnia, że jest jak maszyna. Wystarczy odpalić i ona sama gna.
Mogłabym tak pisać epopeje o GSB. O tym jakie to niesamowite emocje, jakich cudownych ludzi spotyka się wędrując. Każdy z nich wybrał ten szlak, bo ma jakiś cel- jaki?, wie tylko on sam. O tym, że obcowanie z bieszczadzkim lasem w bardzo mglisty i deszczowy dzień bywa mroczne. Człowiek sprawdza swoją psychikę. Siebie sprawdza. I o tym, że Beskid Niski, wcale nie jest niski. Ze wybierają go jedynie koneserzy obcowania z naturą. Mogłabym też zrobić ranking schronisk i na ostatnim miejscu umieścić to na Turbaczu, za jego komercyjność i fatalne warunki do spania - impreza całonocna i głośne wrzaski nie pozwoliły zmrużyć okna nawet na chwilę. Już nie wspomnę o wspaniałej i przeszywającej ciszy lasu, którego brzmienie gra w uszach do dziś. To niesamowite ile dźwięków otacza nas w miastach. Dopiero las i jego cisza uświadomiła mi, że głowa w codziennym życiu nie ma chwili wytchnienia. Nasz mózg nie odpoczywa. Mogłabym tak wymieniać, ale żadne słowo, żadne zdjęcie nawet to najpiękniejsze, nie odda emocji, wrażeń i tego wszystkiego co zostaje w sercu po takiej wędrówce. Polecam zapakować plecak, ubrać wygodne buty i ruszyć. Możesz być pewny, że nic nie będzie już takie, jak dawniej.
Na koniec zdjęcie. Jest na nim radość i wielkie szczęście, że udało się osiągnąć cel. Ale ilość emocji, które były gdzieś w środku jest nie do opisania. I choć bije z niego pozytywna energia, to wiem, że spojrzenie w górę podczas podrzucania tego plecaka, miało w sobie nutkę niedowierzania i smutku, że ta przygoda i wędrówka już się skończyła.
To dopiero początek ...
eM.