Pisanie przychodzi bardzo lekko, kiedy człowiek ma wielki bałagan w głowie i nie bardzo wie czego się złapać. Kiedy zapanuje w niej porządek i swego rodzaju stabilność pisanie przychodzi już nieco gorzej. Nie jestem tym jakoś szczególnie zmartwiona. Na ostatnio często zadawane pytanie "kiedy coś na blogu??" odpowiadam z lekkim uśmieszkiem na twarzy, że chyba jestem w zbyt dobrej kondycji 'psychofizycznej', żeby coś tutaj zamieszczać. Kiedy zbliża się najpiękniejszy miesiąc roku, zwykle wpadam w radosny nastrój. Jest tak zielono dookoła i pachnie nieziemsko powietrze. Wybrałyśmy się w weekend na niby pozornie prosty szlak, a tu się okazało, że formy brak! Jak się człowiek tak porządnie zmęczy, to aż mu mowę odejmie. Błękitne niebo bez ani jednej chmurki, las dookoła, wąska ścieżka i trzy zmęczone baby! Temu wszystkiemu towarzyszyła cisza. Wiem, że brzmi mało prawdopodobnie, ale fakt, byłyśmy tak zmęczone, że słychać było cisze! :) Umieranie na szlaku, tylko po to by na dzień po, chcieć pójść raz jeszcze. Nie wiem, jak daleko jest ta granica, której linie ciągle przesuwam. Może tak naprawdę nie istnieje, jest wytworem naszej wyobraźni tylko po to, by ułatwić nam czasem podejmowanie decyzji. Ale myślę sobie, zerkając nieśmiało w stronę czerwonego notatnika z napisem "JEST SPOSÓB NA WSZYSTKO", że próbowanie samego siebie jest doskonałym sposobem na przesuwanie sobie codziennie tej granicy, o jeden krok dalej.
W kuchni też mnie dawno nie było.. chyba moja wewnętrzna nawigacja zmieniła trasy. Obiecuję, że kiedyś się poprawię. Nie daje jednak gwarancji, że poprawa nastąpi z dnia na dzień.
Na razie żyje wiosną.
I dobrze mi z tym :)
Tam w oddali widać było Tatry. Jeśli masz dobre oko wypatrzysz je :)
eM.